Był najdłużej działającym amerykańskim szpiegiem w Polsce. Ale pracował nie tylko dla CIA. Także dla radzieckiej KGB i polskiej Służby Bezpieczeństwa. Przez prawie 25 lat ten zdolny polski dyplomata przekazywał informacje trzem wywiadom. Ale wobec którego wywiadu był najbardziej lojalny? Najpewniej wobec tego, który płacił najwięcej, czyli CIA...
Naszemu szpiegowi często brakowało pieniędzy. Lubił rozrywkowe życie i piękne kobiety. Wywiad amerykański cenił go szczególnie. Inaczej – po wpadce – nie wymieniłby go za samego Mariana Zacharskiego, polskiego asa wywiadu, który wykradł Amerykanom tajemnice przemysłu zbrojeniowego.
Zdolny student
Bogdan Walewski (prawdziwe nazwisko: Bogdan Płotka) wiedział, jak zrobić karierę w PRL. Miał dobre pochodzenie. Matka – łódzka włókniarka. Ojciec – strażak. Do tego miał talent do języków: angielski, rosyjski, francuski. Uczył się ich, bo marzył o podróżach po świecie. Skończył Technikum Handlu Zagranicznego w Łodzi i wstąpił do PZPR. W partii dostrzeżono jego zdolności. W 1952 roku, jako dwudziestolatek, został wysłany na studia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych w Moskwie – kuźni sowieckich dyplomatów i szpiegów. I tam KGB namówiło go do współpracy.
Zawsze chciał mieć dużo pieniędzy. Oprócz studiowania w Moskwie, zajmował się organizowaniem przemytu towarów, których brakowało w Polsce, między innymi pralek. W Moskwie zakochał się, wziął ślub i przyjął nazwisko żony: Walewski. Ono, bardziej niż Płotka, pasowało do dyplomaty, którym pragnął zostać.
Mając tak wpływowego protektora jak KGB, jeszcze nim ukończył studia, wyjechał do Wietnamu Południowego. W Sajgonie pracował jako tłumacz w polskim przedstawicielstwie przy Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Wtedy Amerykanie już się przygotowywali do pierwszej interwencji w Wietnamie. Stosunki pomiędzy ZSRR a USA były bardzo napięte. W Sajgonie było pełno szpiegów jednej i drugiej strony.
Tajemnicza historia
Tutaj następuje niewyjaśniona do dzisiaj historia. Rosjanie nie ujawniają swoich szpiegowskich archiwów, a tylko tam można byłoby się czegoś dowiedzieć, co Walewski robił w Sajgonie. Można się jednak domyślać, że za namową KGB dał się zwerbować agentowi CIA.
Amerykanie zbadali go z pomocą wariografu – wykrywacza kłamstw. Badanie nie wykryło, aby Walewski współpracował z którymś z wywiadów komunistycznych. Został więc agentem CIA o pseudonimie „Bob”. Ta historia jest tym bardziej tajemnicza, że od tego czasu w życiorysie Walewskiego nie ma żadnych konkretnych śladów, aby dalej pracował dla KGB.
Ale nie mogło być inaczej. Rosjanie nie zostawiliby wolno człowieka, którego zwerbowali do współpracy. Tym bardziej że mieli go pod ręką. Jest prawdopodobne, iż Walewski i agenci KGB pracowali tak perfekcyjnie, że amerykański wywiad nie dostrzegł pomiędzy nimi związku. A podczas późniejszego procesu w Warszawie Walewski nic nie wspomniał o KGB.
Bogdan Walewski, już agent CIA „Bob”, wrócił do Moskwy. Rozwiódł się z żoną, która nie dość, że go zdradzała, to jeszcze doniosła polskiej ambasadzie, iż przemyca towary do Polski. To jednak nie przeszkodziło Walewskiemu w karierze. Po powrocie do Polski został zatrudniony w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i to od razu w pionie odpowiedzialnym za Amerykę Północną. Tutaj widać rękę KGB, która miała swoich ludzi w polskim MSZ. W międzyczasie ożenił się z piękną modelką, zatrudnioną w Domu Mody „Telimena”.
Rok później, mając 30 lat, wyjechał na stypendium na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Przed wyjazdem zobowiązał się współpracować z wywiadem polskiej Służby Bezpieczeństwa. Zobowiązanie podpisał jako TW „Zenon”. Walewski był rozchwytywany przez tajne służby.
Dwa tygodnie po przyjeździe do Nowego Jorku, do pokoju hotelowego, w którym mieszkał, ktoś zadzwonił. Kiedy podniósł słuchawkę, usłyszał: „Bob?”. To był oficer CIA, który miał prowadzić Polaka.
Rozrywkowy dyplomata
Bogdan Walewski – człowiek z przyszłością, towarzyski, uczynny, trunkowy – poznał w Nowym Jorku wielu pracujących tam polskich dyplomatów. Amerykanów interesowały ich słabości i prywatne poglądy. Walewski przy butelce, a raczej butelkach whisky, wiele się od nich dowiadywał. Amerykanie byli zadowoleni. „Bob” dostawał wysokie wynagrodzenia za efekty pracy. Do tego co miesiąc 500 dolarów na specjalne konto. W tym czasie średnia miesięczna pensja w PRL wynosiła równowartość 20 dolarów.
Polskiemu wywiadowi Walewski przekazywał raporty, na przykład o systemie szkolenia amerykańskich służb zagranicznych. Uczył się tego na Uniwersytecie Columbia. Za te raporty dostawał od SB 40 dolarów. Co przekazywał KGB i za ile – nie wiadomo.
Ktoś kierował jego karierą. Być może wszystkie te służby jednocześnie, a każda z nich uważała, że tylko ona to robi. Walewski był nieprzeciętnie inteligentny, błyskotliwy, pracowity. Ale w PRL, gdzie towarzysze partyjni zazdrościli sobie dobrych stanowisk na Zachodzie, takie przymioty mało znaczyły. A łatwo było go utrącić. O tym, że lubi nocne życie w Nowym Jorku, wiedziało wielu Polaków. O Walewskiego ktoś dbał i pomagał w awansach.
Został II sekretarzem w Stałym Przedstawicielstwie PRL przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sekcja Rekrutacji Departamentu Kadr w Sekretariacie ONZ. Miał dostęp do dokumentacji szyfrowej i tajnej przewożonej przez polskich kurierów. Walewski stawał się coraz bardziej cenny dla CIA.
Mijały lata. Sprzedał Amerykanom wiele polskich tajemnic. Jego wiadomości dopomogły agentom CIA zwerbować kilku polskich dyplomatów. SB o nic go nie podejrzewało, mimo że w gruncie rzeczy nie otrzymywali od niego istotniejszych informacji. Co dostawała KGB? Nie wiadomo.
Ale taka praca, na trzy strony, wymagała czujności, wielkiego napięcia. I coraz bardziej go wyczerpywała. Pił coraz więcej i zaczął popełniać błędy. Na przykład przepisał do notesu treść instrukcji szpiegowskiej. Notes, zapominając co jest w środku, później zabrał do Warszawy i schował do szuflady biurka. Gdy został aresztowany przez polski kontrwywiad, ten notes był ważnym dowodem w sprawie o szpiegostwo.
Moskiewska gra
W 1997 roku Walewski został kierownikiem wydziału administracyjno-gospodarczego ambasady polskiej w Moskwie. To było marzenie CIA.
W Moskwie działała tajna komórka SB pod kryptonimem „Wisła”. Jednak bardziej interesowali się Polakami przebywającymi w Rosji niż samymi Rosjanami. Walewski donosił SB na swoich znajomych z ambasady, że piją, że nieuczciwie rozliczają się z pieniędzy, tego rodzaju rzeczy. A Amerykanom zdradzał nazwiska esbeków, z którymi współpracował. KGB? Wciąż nie wiadomo. Dowiemy się może za sto lat, kiedy Rosjanie odtajnią swoje archiwa.
Rosyjskie służby śledziły wszystkich dyplomatów w Moskwie. Nie mogli nie zauważyć kontaktów Walewskiego z Amerykanami. Tym bardziej że z agentem CIA spotykał się „tajnie” pod gablotą ogłoszeniową amerykańskiej ambasady. KGB prowadziło jakąś swoją grę.
Rozległe kontakty towarzyskie Walewskiego, udział w dyplomatycznych rautach – owocowały ciekawymi raportami. W ramach jednego ze swoich zadań miał dowiedzieć się prawdy o stanie zdrowia przywódcy ZSRR Leonida Breżniewa. Mimo że to była jedna z największych tajemnic ZSRR, Walewski dowiedział się, że Breżniew to już prawie jak mumia Lenina.
W Moskwie znowu przemycał deficytowe towary do Polski. Jako dyplomata, szpicel SB, agent CIA i KGB, dużo zarabiał. Ale co raz wplątywał się w różne romanse, między innymi ze znaną rosyjską aktorką. Te miłostki dużo kosztowały.
To, co w tamtych latach działo się w Polsce, Walewskiemu nie było obojętne. Jeden z ostatnich raportów, jaki napisał dla Amerykanów, dotyczył pogarszającej się gwałtownie sytuacji gospodarczej w Polsce.
Most szpiegów
Nie jest pewne, w jaki sposób ostatecznie zdemaskowano Walewskiego. Polskie służby już od trzech lat wiedziały o wycieku dokumentów dyplomacji. Czyli: wśród polskich dyplomatów jest „kret”. Tylko nie mogły go zidentyfikować. Walewski, długoletni współpracownik SB, jakoś im nie pasował do sylwetki poszukiwanego „kreta”. KGB – z sobie tylko znanych powodów – nie chciała pomóc Polakom.
Jedna z wersji mówi, że na trop „kreta” naprowadziły zeznania polskich dyplomatów. Przyznali się SB, że w Stanach Zjednoczonych byli nagabywani przez przedstawicieli amerykańskiego wywiadu. I że Amerykanie znali takie szczegóły z ich życia – nie najchlubniejsze – o których mógł wiedzieć tylko Bogdan Walewski.
Druga wersja opowiada, że tajne Biuro W. – zajmujące się lustracją korespondencji – przechwyciło na warszawskiej poczcie list do Walewskiego. Za pozornie niewinną treścią listu krył się tajnopis od Amerykanów.
Tak czy inaczej, Bogdan Walewski stał się głównym podejrzanym. Wiosną 1980 roku został wezwany do Polski. Miał objąć prestiżowe stanowisko naczelnika w departamencie konsularnym MSZ. Była to pułapka zastawiona przez kontrwywiad, który, awansując Walewskiego, chciał uśpić jego czujność. A dostęp do tajnych dokumentów konsularnych miał sprowokować go do działania. Od tej chwili Walewski był cały czas śledzony, podsłuchiwany i podglądany przez kamery.
Podstęp się udał. Walewski, który jak zwykle borykał się z poważnymi problemami finansowymi, postanowił sobie szybko dorobić. Sfotografował dla Amerykanów cenne Biuletyny MSZ. Został złapany na gorącym uczynku.
Funkcjonariusze kontrwywiadu opowiadali, że w chwili zatrzymania Walewskiego na jego twarzy zobaczyli ulgę. Był już psychicznie wykończony wieloletnim ukrywaniem swojej prawdziwej pracy. Od razu przyznał się do współpracy z CIA. O KGB ani słowa.
Prokurator domagał się kary śmierci. W 1982 roku Sąd Wojskowy skazał go na 25 lat więzienia. Dwa lata później został ułaskawiony przez Radę Państwa w ramach wielkiej wymiany szpiegów Wschodu i Zachodu. Na słynnym „moście szpiegów – łączącym Berlin Zachodni ze wschodnią częścią Poczdamu – agent „Bob” i czterech innych amerykańskich szpiegów zostali wymienieni na Mariana Zacharskiego.
Piotr Szymański
Reklama