Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 12:31
Reklama KD Market
Reklama

Kryzys w pyrach

W pewnym sensie zawsze miałem pokątną nadzieję na to, że kiedyś władza zwierzchnia rozkaże mi zwiększyć konsumpcję jakiegoś artykułu. Liczyłem na propagandę typu „Obywatelu, pij więcej wódki”. Za czasów PRL-u raczej niemożliwe było zachęcanie narodu do spożywania większej ilości mięcha, bo go nie było. Była za to kampania na rzecz żarcia kryla, czyli skorupiaka mającego zastąpić kotlety schabowe. Czasami zachęcano też konsumentów do jedzenia istot morskich przez ustawianie przy drogach znaków z napisem „Wróć do domu z rybą”, ale było to o tyle bezsensowne, że ryb w sklepach też nie było. Czasy są jednak obecnie wyjątkowe i wszystko jest możliwe. Przed kilkoma tygodniami pojawiły się wieści, że rząd Belgii aktywnie namawia obywateli do jedzenia podwójnych porcji frytek, ponieważ jeśli to nie nastąpi, ponad 750 tysięcy ton ziemniaków trzeba będzie albo wyrzucić, albo też przemielić na paszę. Wynika to z faktu, iż zapotrzebowanie na frytki znacznie zmalało, jako że do 8 czerwca zamknięte mają być belgijskie restauracje. Być może nie wszyscy wiedzą o tym, że Belgia jest największym producentem frytek na świecie i wysyła je do ponad 100 krajów świata, co daje zyski rzędu 2 miliardów dolarów rocznie. Ponadto sami Belgowie uwielbiają frytki i nawet w czasie pandemii uliczne stoiska oferujące ten przysmak pozostają czynne. Romain Cools, szef organizacji o nazwie Belgapom, zrzeszającej wszystkich belgijskich producentów frytek, twierdzi, że przeciętna rodzina zjada jedną porcję fries tygodniowo. W związku z tym, zdaniem Coolsa, zwiększenie tej konsumpcji do dwóch porcji nie będzie w żaden sposób niebezpieczne dietetycznie, natomiast przyczyni się do uratowania licznych rolników, którzy stoją w obliczu milionowych strat. Nie wiadomo na razie, czy naród zareagował odpowiednio na rządowe apele i objada się pyrami w rekordowych ilościach. Dla Belgów jest to jednak sprawa ważna nie tylko z powodów pandemicznych. Od lat prowadzą oni z Francuzami jałowe spory o to, kto wynalazł frytki i dlaczego nazywają się one tak, a nie inaczej. Sprawa jest skomplikowana. W roku 1781 belgijski żurnalista Jo Gerard stwierdził, że w manuskrypcie pochodzącym z 1680 roku była wzmianka o tym, iż okoliczni mieszkańcy smażyli w oleju pocięte na małe kawałki ziemniaki. Była to jednak teza dość podejrzana, gdyż kartofel nie zawitał do Belgii oficjalnie przed rokiem 1735. Inna teoria jest taka, że w czasie I wojny światowej, gdy w Belgii znalazły się wojska amerykańskie i kanadyjskie, tubylcy dawali żołnierzom do jedzenia frytki. A ponieważ oficjalnym językiem belgijskiej armii był francuski, Amerykanie zaczęli nazywać ten przysmak French fries. Nikt nie wie, czy jest to legenda, czy fakt, choć znając niezwykłe zdolności geograficzne Amerykanów, historia ta wydaje mi się całkiem prawdopodobna. Całe szczęście, że Amerykanów nie było wtedy w Polsce, zresztą jeszcze nieistniejącej, ponieważ wtedy bigos znany byłby w USA jako Polish kraut crap. Francuzi mają oczywiście zupełnie inną teorię. Twierdzą, że ziemniak został wprowadzony na francuski rynek w 1772 roku przez Antoine-Augustina Parmentiera, a trzy lata później został po raz pierwszy zaoferowany w postaci frytek. Tak czy inaczej, dziś Belgowie są tymi, którzy zachęcają ludzi do zwiększonego pożerania frytek, a Francuzi milczą. Może się poddali? Tymczasem w USA farmerzy wyrzucają na śmieci ogromne ilości sałaty, mleka oraz wielu innych produktów, ponieważ nie mają tego komu sprzedać. Mimo to nasz niezwykle pożyteczny rząd federalny nie zachęca nas publicznie do zwiększonej konsumpcji czegokolwiek, z wyjątkiem niewiele znaczącej propagandy pandemicznego sukcesu, ale tym się nie da najeść. Gdyby jednak kiedyś pojawił się slogan Drink more beer!, będę pierwszy w kolejce. A swoją drogą ta koronawirusowa zaraza zdaje się wyzwalać w nas dość dziwne emocje. Niektórzy są zdania, że wprowadzane przez władze ograniczenia to faszyzm i zamach na swobody konstytucyjne, a w związku z tym należy protestować przed siedzibami władz stanowych w pełnym uzbrojeniu i w odległości pół metra od bliźnich. Inni zaś (podobno większość) są zdania, że należy na razie czekać w domach, niekoniecznie na śmierć, lecz przede wszystkim na odejście wirusa w nieznane. Ja należę zdecydowanie do tego drugiego obozu. Dodatkowo zamierzam dostosować się do zaleceń rządu belgijskiego, z którym nie mam żadnych konkretnych relacji, i jeść więcej frytek. Nie może mi to wszak zaszkodzić bardziej niż inne niebezpieczeństwa. Belgijskich farmerów też w ten sposób nie uratuję, ale co tam. Co innego niemiecki currywurst, składający się z frytek oraz kawałków kiełbasy w keczupie z dodatkiem przyprawy curry. Kiedyś jadłem to świństwo w Kolonii i dziś deklaruję jednoznacznie, że nie zareaguję na żadne wezwania władz o zwiększoną konsumpcję tego „dania”. Jakieś granice muszą być, nawet w czasach pandemii. Równie dobrze rząd szkocki mógłby mnie namawiać do jedzenia haggis, czyli nadziewanego żołądka owczego, a władze Islandii mogłyby zabiegać o zwiększoną konsumpcję przegniłego rekina, zwanego romantycznie Hákarl. W odwecie rząd RP mógłby zaapelować do wszystkich osób obecnych na terytorium kraju do jedzenia czerniny, tak by hodowcy kaczek mogli wycisnąć posokę z odpowiedniej ilości zwierząt i tym samym nie splajtować. Wszystko to prowadzi mniej do następującego wniosku – chyba jednak postawię na schabowego z kapustą. Andrzej Hedyuk

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama