Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 13 listopada 2024 19:42
Reklama KD Market

Wyborczy elementarz

Wyborczy elementarz
(fot. Salvatore Di Nolfi/EPA/Shutterstock)
Ludzie spoza USA obserwujący amerykańskie wybory prezydenckie zwykle zdradzają pewną dezorientację związaną z niezwykle skomplikowanymi procedurami elekcyjnymi. Jeśli liczyć prawybory, wybieranie prezydenta trwa w Ameryce praktycznie ponad rok, co niemal w każdym innym kraju świata byłoby nie do pomyślenia. Ponadto sama instytucja prawyborów jest dość unikalna... Anachroniczny system Komplikacje te wynikają po części z federalnej struktury amerykańskiego państwa. Każdy ze stanów cieszy się stosunkowo dużą niezależnością i może organizować wybory na podstawie własnych zasad, choć muszą być one zgodne z wymogami federalnymi. Wynika stąd wiele konsekwencji. Po pierwsze, niektóre stany organizują wybory na zasadzie tzw. caucuses, co jest niezwykle archaiczną procedurą, wymagającą zbierania się w wyznaczonych miejscach i ustawiania się w grupach popierających poszczególnych kandydatów. Nikt nie wrzuca kart wyborczych do urn, a podliczanie liczby zwolenników danego kandydata odbywa się „na piechotę”, zwykle przez zapisywanie wyników na papierze i przekazywanie tych danych organizatorom prawyborów. W tym roku pierwsze prawybory, które miały miejsce w stanie Iowa, zakończyły się totalnym galimatiasem i opóźnieniem podania wyników o kilka dni. Jednak nawet wtedy, gdy żadnych opóźnień nie ma, caucus to dziwny anachronizm, który wywołuje wiele kontrowersji. Stąd w ogromnej większości stanów prawybory odbywają się przez tradycyjne wrzucanie głosów do urn. Cały ten proceder jest dodatkowo skomplikowany przez fakt, iż wyborcy nie głosują bezpośrednio na kandydatów, lecz na delegatów na konwencję partii politycznej. To w trakcie tych konwencji wyłaniany jest ostatecznie kandydat partii na prezydenta. W tym roku w prawyborach Partii Demokratycznej kandydat musi zdobyć 1991 delegatów, by zapewnić sobie nominację. Jeśli jednak żaden z kandydatów tylu delegatów nie uzyska, dojdzie do tzw. brokered convention, w czasie której toczyć się będą rozmaite przetargi, w większości zakulisowe, mające na celu wyłonienie ostatecznego kandydata. I jeszcze jedna komplikacja. W niektórych stanach zwycięzca prawyborów zgarnia całą pulę delegatów, podczas gdy w innych są oni dzieleni proporcjonalnie, w zależności od procentu uzyskanych głosów. Ci kandydaci, którzy nie przekraczają pułapu 15 proc. poparcia nie dostają żadnych delegatów. Warto dodać, że w konstytucji USA nie ma ani słowa o prawyborach, które po raz pierwszy zostały zorganizowane w stanie Oregon w 1910 roku. Elekcje te organizowane są przez władze stanowe i lokalne, które mogą stosować preferowane przez siebie procedury. Stąd między poszczególnymi stanami mogą istnieć istotne różnice proceduralne. Zawór bezpieczeństwa Jak by wszystkiego tego nie było dość, istnieją też superdelegaci, którzy nie są wyłaniani w ramach wyborów, lecz pełnią tę funkcję dlatego, iż posiadają w partii wysoką rangę. W czasie konwencji to oni mogą zaważyć na tym, kto będzie kandydatem na prezydenta. Tak czy inaczej, dopiero po konwencjach obu głównych partii politycznych, czyli latem tego roku, będziemy wiedzieli, na kogo przyjdzie nam głosować w listopadowych wyborach. Na razie wiele wskazuje na to, iż będzie to starcie między Donaldem Trumpem i Josephem Bidenem, ale może się to jeszcze zmienić. Gdy w końcu dojdzie do głosowania w pierwszy wtorek listopada, wyborcy ponownie nie będą głosować bezpośrednio na jednego z kandydatów, lecz na członków Kolegium Elektorskiego, których jest 538. Prezydentem zostaje kandydat, który uzyska co najmniej 270 głosów elektorskich, co nie ma nic wspólnego z ogólną liczbą głosów oddanych przez Amerykanów. Zarówno Al Gore w roku 2000, jak i Hillary Clinton w roku 2016 zdobyli więcej głosów oddanych przez wyborców od swoich rywali, ale przegrali głosowanie w Kolegium Elektorskim. Ten niezwykły system głosowania pośredniego został skonstruowany przez ojców państwa amerykańskiego, którzy obawiali się, iż w głosowaniu bezpośrednim i powszechnym sukces może odnieść osoba, która zupełnie nie nadaje się do sprawowania urzędu. Kolegium Elektorskie, które teoretycznie może wybrać na prezydenta dowolną osobę, nawet taką, która w wyborach w ogóle nie brała udziału, pomyślane zostało jako swoisty polityczny „zawór bezpieczeństwa”. Jednak ciało to jeszcze nigdy w ten sposób nie zadziałało i zawsze zatwierdza decyzję elektorów z poszczególnych stanów. Liczba elektorów przypisywana jest każdemu ze stanów na podstawie ich totalnej reprezentacji w Kongresie. W związku z tym sześć stanów posiada w wyborach prezydenckich największe znaczenie: Kalifornia (55 elektorów), Teksas (38), Nowy Jork (29), Floryda (29), Illinois (20) i Pensylwania (20). Alaska, Północna Dakota, Południowa Dakota, Delaware, Montana, Wyoming, Vermont i Dystrykt Kolumbii mają do dyspozycji po 3 głosy elektorskie. Ponieważ ogólna liczba elektorów jest parzysta, możliwe jest to, iż każdy z kandydatów uzyska 269 głosów, czyli że dojdzie do wyborczego remisu. W takim przypadku Izba Reprezentantów wybierze prezydenta z trzech kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie wyborców, co oznacza, że byłaby to decyzja z gruntu polityczna, zależna od tego, która z partii ma w parlamencie większość. W całej historii USA do sytuacji takiej doszło tylko raz, w 1824 roku, kiedy to Kongres wybrał na prezydenta Johna Quincy Adamsa. W przypadku remisu wiceprezydenta wybiera Senat, z pozostałej dwójki kandydatów. Teoretycznie zatem byłoby możliwe to, iż Biden stałby się prezydentem na mocy decyzji Izby Reprezentantów, a Trump – wiceprezydentem na mocy decyzji Senatu. Nikt się jednak takiego rezultatu nie spodziewa. Tak czy inaczej, po wielomiesięcznej walce, 20 stycznia 2021 roku zaprzysiężony zostanie nowy prezydent. A wkrótce potem rozpocznie się nowa, nie mniej powikłana kampania wyborcza. Andrzej Heyduk
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama