Jacek Chołko, właściciel sklepu i budującej się marki Amish Farmers to człowiek z wielką charyzmą, pasją i determinacją. Od czasu otwarcia drugiej lokalizacji w Rolling Meadow, nowy sklep stał się wizytówką miasteczka i nowoczesnego polskiego biznesu.
Tatiana Kotasińska: O jakiej karierze marzył właściciel rozwijającej się sieci sklepów Amish Farmers?
Jacek Chołko: – Chciałem być weterynarzem. No, ale tak się stało, że zostałem inżynierem automatyki i robotyki po skończeniu studiów na Wydziale Mechanicznym Politechniki Białostockiej. Dzieciom na podwórku opowiadałem, że będę biznesmenem. Ale gdy wcześniej w Polsce próbowałem coś stworzyć, byłem stopowany przez tatę, zwolennika pracy na etacie... Skończyło się na wyjazdach na Zachód, gdzie wybierałem pracę fizyczną – jestem „fizyczny gościu”.
Z zacięciem do biznesu, bo znany jest twój spryt!
– To geny po matce, rodzinnej businesswoman. Jej brat stworzył wielką drukarnię, a pradziadek handlował węglem w Ełku i był wielkim gospodarzem. Ze strony ojca wszyscy mężczyźni są inżynierami, jest nawet paru wynalazców. Ale ja nie mogę siedzieć przy stole i kreślić dłużej niż 5 minut, bo zaczyna mnie nosić. Wolę zarządzać ludźmi. Mogę mieć 30 osób i łatwo nimi zarządzać.
Próbowałeś tu, na emigracji, jak wielu z nas, kilku zawodów. Czy to właśnie te próby doprowadziły Cię do stworzenia własnego biznesu?
– Zaczynałem u szwagra od instalacji podłóg i dosłownie po paru miesiącach otworzyłem swoją firmę. Kontraktorka i inwestycje pochłonęły mnie na kilkanaście lat, aż do kryzysu, który zabrał mi pracowników, więc pracowałem sam. Jak firma upadła, chciałem rzucić biznes i kilka tygodni zajmowałem się dziećmi, a żona poszła do pracy. Miałem depresję, piłem piwo i szukałem biznesu, w którym przestanę być zależny od tego, czy inni mi zapłacą. Wtedy bywało tragicznie. Miałem długi z kontraktorki, małe dzieci i brakowało nam pieniędzy na mleko i jedzenie. Później zająłem się handlem autami i mimo że pieniądze się zgadzały, szukałem większej stabilizacji. W międzyczasie jeździłem limuzyną wożąc lekarzy. Z pomocą matki handlowałem używanym sprzętem AGD z Craig List oraz antykami. Przez dobre aplikacje łapaliśmy okazje i niezależnie od pory dnia zwoziliśmy towar i łatwo go sprzedawaliśmy. Aby było łatwiej, mieliśmy otworzyć sklep, ale… już wtedy z moim kolegą Markiem jeździliśmy do Amiszów po jedzenie. Mama namówiła mnie, abyśmy skupili się na rozwożenia jedzenia dla znajomych rodzin. Szybko zyskaliśmy kilkuset klientów i nie mogliśmy nadążyć z rozwożeniem towaru. Produkty sortowaliśmy w domu, w piwnicy, w garażu i w wynajętej hali. Ktoś na nas doniósł do władz miasta. Wtedy wkurzyłem się i powiedziałem: otwieramy sklep! Ktoś nam pożyczył trochę pieniędzy i tak się zaczęło. Dzięki temu, że przyszła recesja – jestem tu, gdzie jestem!
W Chicago, w którym jesteście od 2002 roku, urodziły się wasze dzieci. Czy rodzina wierzy w was i wspiera sukces Amish Farmers?
– Żona zawsze mówiła mi, że powinienem pracować u kogoś na godziny. Wynika to stąd, że nie za bardzo czuje bluesa biznesu. Czuje się odtrącona, bo kiedyś wybrałem w firmie pomoc zaborczej mamy. Ale bez żony już za raz na początku bym się poddał, bo to ona ciągnęła wszystko. Pomagała mi w sklepie i gdyby chciała świetnie, by się sprawdziła w biznesie, bo ma świetny gust i jest bardzo dokładna. Reszta rodziny i przyjaciół mocno trzymają kciuki. Dzieci mają dużo zabawy w sklepie, a w wakacje uczę je, jak się tutaj pracuje.
Jak wyglądały początki pierwszego sklepu?
– Byłem kierowcą, kasjerem, rzeźnikiem, spałem po 2-3 godziny dziennie. Zapłaciliśmy za to zdrowiem: mama dostała raka, a u mnie pojawiły się problemy z sercem; w pewnym momencie było tragicznie. Matka, drobna kobieta, pracowała jak robot, od świtu do nocy, pomagała też przy remoncie. Nigdy w życiu nie zrobiłbym tego jeszcze raz. Mam poczucie, że zaorałem ten teren, zaczynając od zera.
Nie ma więc recepty, aby stworzyć nowy biznes, nie zaniedbując rodziny?
– Spożywczy biznes potrzebuje dużo pieniędzy na start, a ja byłem bez forsy, zielony i rzuciłem się z motyką na słońce. Trudności trwały 3 lata.
A inżynieryjna zdolność kalkulacji nie pomaga pokonać drogi od pucybuta do milionera?
– Musisz mieć jeszcze polską zawziętość i zacięcie do biznesu, umieć ciężko pracować i być wytrwałym. Czy marzenia o potędze finansowej są motywacją w biznesie? – Każdy chce wolności finansowej, ale pieniądze są czymś, co musi przyjść, jak będziesz się skupiać na spełnianiu marzeń. Otwieramy drugi sklep – na prośby klientów, bo pierwszy odniósł sukces. Budujmy markę i wierzę, że to osiągniemy. Chcę spełniać marzenia rodziny, ona jest moim największym sensem, ale chcę też świetnego miejsca pracy dla pracowników. I spełnię to, bo kochają nas ci, którzy naprawdę znają się na jakości jedzenia, szukają dobrego jedzenia, a my jesteśmy w stanie ich zadowolić.
Jak sobie radzicie z dowożeniem niemrożonych produktów i błyskawiczną ich sprzedażą?
– Wymyśliłem sobie bardzo trudny biznes. Sami jeździmy na małe farmy amiszów, nie mamy dostawców. Mamy oczywiście kierowców i własne samochody. Muszę podkreślić, że dokonanie zamówienia u amiszów i jego realizacja jest… dużą sztuką. Amisze nie używają telefonów, dlatego wszelkie zamówienia robimy z tygodniowym wyprzedzeniem! Już 7 lat uczymy się jak organizować ten biznes... Ojciec pukał się (i mnie) po głowie, ale ja mu obiecuję, że zbuduję sieć.
Czym się wyróżniacie spośród innych sklepów spożywczych?
– W sklepie nie mamy zamrażarek. Amisze zabijają zwierzęta rano, po południu mięso jest w sklepie, a następnego dnia w sprzedaży. Wszystko bez hormonów, antybiotyków, z wyselekcjonowanych przeze mnie, bardzo czystych, małych farm, gdzie używają tylko rąk i koni. Kury, krowy czy owce muszą mieć tam odpowiednią przestrzeń, aby mogły chodzić i biegać. Farmy te znajdują się daleko, w stanie Wisconsin. Nie ma tam żadnego przemysłu, miast, nawet samochodów. Z Indiany zaś dostajemy produkty opakowane, też od amiszów, którzy żyją i gospodarzą tradycyjnie.
Masz stałe relacje z amiszami. Zapewne uczysz się czegoś nowego. Jakie są Twoje wrażenia?
– Istotnie, zbliżyłem się do nich nieco, poznaję ich życie z bliska. Wiem, że rodzą dzieci w domach. I obserwuję, jak te dzieci rosną. Kiedyś przyjechałem na jedną farmę w nocy i zobaczyłem, jak cała rodzina doiła krowy przy zgaszonych lampach, aby zaoszczędzić na świetle. Śpiewali wtedy tak liryczne piosenki, że mroziły krew. Parę razy byłem gościem na bezalkoholowych weselach. Amisze tańczyli trzymając się za ręce. Mężczyzna zapuszcza brodę dopiero wtedy, jak się ożeni. Wcześniej musi się golić i jest oddany ojcu, bo jest synem farmera. Kiedyś dałem młodemu chłopakowi 10 dolarów za pomoc. Chłopak zawołał ojca, który mi wytłumaczył, że syn nie może wziąć pieniędzy, bo… chce pracować tylko dla ojca, zanim wyjdzie na swoje. Zapytałem innego, czy nie chciałby kontynuować edukacji dłuższej niż tylko do 6 klasy. Odpowiedział, że marzy o tym, aby być farmerem jak tato. Mężczyzna, z którym robię interesy, absolutnie nie zgodził się przyjąć telefonu komórkowego tylko do kontaktu ze mną, bo to wbrew tradycji. Nie zgodził się też, abym wynajął koparkę, dzięki czemu mógłbym mu wybudować spiżarnię.
A zatem można powiedzieć, że amisze wspierają Twój biznes i czynią go niepowtarzalnym.
– Oni też przy nas się rozwijają. Widzę na przykład, że remontują domy, bo zarobili na to dzięki współpracy z nami. I co jest bardzo ważne – ufamy sobie nawzajem. Lubimy się i szanujemy.
Które produkty w Twoim sklepie najbardziej kochają stali klienci?
– Najbardziej chyba lubią atmosferę w sklepie, taki piękny wiejski klimat! Mamy najwyższej jakości cielęcinę, baraninę, sarninę, kury młode i koguty. Sprzedajemy niepasteryzowane mleka: krowie, kozie, owcze. A konikiem są warzywa i owoce: świeże i pachnące zupełnie inaczej niż te kupowane w amerykańskich sklepach, nawet te organiczne.
Czy to prawda, że przepyszne ciasta, jakie sprzedajecie, są wypiekane specjalnie dla was?
– Tak. Mamy ciasta i chleby wypiekane przez kochające to zajęcie panie, które mieszkają w pobliżu i są zafascynowane normalną, zdrową kuchnią. Z kolei wędliny mamy od górali, którzy wędzą je tylko z wykorzystaniem drewna.
31 maja 2019 roku otworzyliście nowy, nowoczesny sklep z tradycyjnym „wspaniałym żarciem” w Rolling Meadows. Troszkę czasu minęło, więc możesz już zapewne ocenić, jak udało się to otwarcie?
– Niewątpliwie jest to wielki sukces. Na otwarciu było tak dużo ludzi, że w ciągu jednego wszystko zniknęło z półek – zabrakło jedzenia!
Wielu twórców naturalnych idei, wierzy, że ich dzieło wspiera cały Wszechświat. Co Ty na to?
– Wierzę i mam wizję, której się trzymam od lat! Byłem wielokrotnie za to wyśmiewany. To jest całe moje życie, krwawica, ale dotrzemy do was, drodzy klienci, w każdym zakątku Illinois. To jest nasze przesłanie.
A prywatnie żyjesz zdrowo, ćwiczysz, medytujesz?
– Słucham mądrzejszych ode mnie, wyciągam wnioski, dokształcam się. Wstaję o godzinie 6 rano i pół godziny ćwiczę. Potem biorę zimny prysznic. Następnie idę na spacer z psem. No i modlę się. Około godziny 8 włączam telefon i zaczynam biznes. W ciągu dnia na 30 minut odcinam się od świata i wyłączam telefon, aby się zresetować – medytuję wówczas. Wiem, że muszę znaleźć czas tylko dla siebie, zresetować nie tylko ciało, ale i umysł. Nie jestem tylko ciałem, muszę odpocząć. Na to każdy musi znaleźć swój sposób. Ja zwykle kładę się na podłodze i oddycham. Jeśli nie kochasz siebie i nie dasz sobie czasu, jesteś zakompleksiony i ludzie cię nie lubią, nie szanują. Nie jem dużo, ale wypijam 10 butelek wody dziennie. Ty jesteś numerem jeden, sam możesz o siebie zadbać najlepiej. Ale też daję ludziom więcej niż mam. Dzięki temu biznesowi pomagamy ludziom, już dużej grupie rozdaję jedzenie. Potrzebuję dawać.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiała: Tatiana Kotasińska
Informacje o firmie i jej sklepach
amishfarmers.com
SKLEPY AMISH FARMERS:
ROLLING MEADOWS, ILLINOIS 60008
2122 S PLUM GROVE RD
PHONE: 847-221-8468
MON. - SAT 8 AM - 7 PM
SUNDAY 9 AM - 3 PM
FRANKLIN PARK, ILLINOIS 60131
9711 W GRAND AVE
PHONE: 847-916-2483
MON. - SAT. 8 AM – 7 PM
SUNDAY 9 AM – 3 PM
Reklama