Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 06:43
Reklama KD Market

Dwie Ojczyzny, jedno serce. Dominik Pacyga o swojej najnowszej książce "Amerykańska Warszawa"

Dwie Ojczyzny, jedno serce. Dominik Pacyga o swojej najnowszej książce "Amerykańska Warszawa"
Dominic Pacyga
fot.Peter Serocki
Profesor Dominik Pacyga w swojej najnowszej książce pt. ,,Amerykańska Warszawa” opisuje historię chicagowskiej Polonii od jej początków aż po dzień dzisiejszy. O polskości, zdolności jednoczenia się w obliczu zagrożenia i ciemnych stronach polonijnej historii z prof. Dominikiem Pacygą rozmawia Grzegorz Dziedzic.   Grzegorz Dziedzic: – Właśnie ukazała się Pańska najnowsza książka o chicagowskiej Polonii, pt. „Amerykańska Warszawa”. Skąd ten tytuł? Prof. Dominik Pacyga: – Ponieważ Chicago jest stolicą polskiej diaspory. To książka o powstaniu, zmienianiu się, upadaniu i odradzaniu się Polonii w Chicago. Tytuł „Amerykańska Warszawa” wydaje się być trafny, ponieważ to w Chicago znajduje się większość najważniejszych polonijnych organizacji i instytucji. Związek Narodowy Polski, Zjednoczenie Polskie Rzymsko-Katolickie i Związek Podhalan Ameryki Północnej mają tutaj swoje główne siedziby. Być może Chicago nie jest już miastem, w którym mieszka najwięcej polskich imigrantów, współcześnie to raczej Nowy Jork i Londyn, ale w moim przekonaniu to wciąż światowa stolica polskiej diaspory.   Obiegowa opinia głosi, że w Chicago mieszka około miliona Polaków. – To prawda, choć zależy, w jaki sposób ich policzyć. I kogo uznać za Polaka. Moja córka, która ma pochodzenie polsko-włoskie uważa się za Polkę. Moja druga córka, identycznego pochodzenia, nie utożsamia się tak bardzo z polską społecznością. Jeśli więc policzymy wszystkich, którzy mają w sobie choćby kroplę polskiej krwi, to możemy mówić o milionie Polaków w Chicago. Polaków w ścisłym znaczeniu tego pojęcia jest w Chicago o wiele mniej.   A Pan uważa się za Polaka? – Tak, jestem Polakiem. Na początku mojej książki opisuję sytuację, która miała miejsce w 1980 roku w Toronto. Pojechałem tam na konferencję na temat imigracji. Było tam wielu polskich historyków i socjologów. Po spotkaniach i odczytach spotkaliśmy się, by wypić kilka drinków. I wtedy jedna z moich koleżanek powiedziała: „Dominik, ale przecież ty nie jesteś Polakiem, tylko Amerykaninem”. Zaszokowało mnie to, bo w Chicago, skąd pochodzę, zawsze byłem i jestem uważany za Polaka. Ale zastanowiłem się i stwierdziłem, że po części miała rację. Urodziłem się w Chicago i do tamtego momentu ani razu nie byłem w Polsce. Kiedy kilka lat później znalazłem się w Krakowie, żeby wykładać na Uniwersytecie Jagiellońskim, ta sama koleżanka pocałowała mnie w policzek i powiedziała: „Witaj w domu”. Ja sam uważam się za Polaka, a co najmniej za Amerykanina polskiego pochodzenia.   Czy pamięta Pan ten moment w swoim życiu, kiedy zapadła decyzja – zostanę ekspertem od historii chicagowskiej Polonii? – Tak, pamiętam. Byłem wtedy na studiach doktoranckich i studiowałem historię Polski. To wtedy zainteresowałem się głębiej imigranckimi doświadczeniami Polaków w Stanach Zjednoczonych i tym, jakie znaczenie miała diaspora zarówno dla Polski, jak i dla Ameryki. Zmieniłem promotora na specjalistę od historii emigracji, który zachęcił mnie do napisania pracy na temat historii chicagowskiej Polonii. Moja pierwsza książka pt. „Polish Immigrants in Industrial Chicago” („Polscy imigranci w przemysłowym Chicago” – red.) była moją pracą doktorską. Potem przez kolejne lata pisałem artykuły na temat historii chicagowskiej Polonii, a lata moich badań zaowocowały książką, która właśnie się ukazała.   Jeśli dobrze pamiętam, to Pańska siódma książka. – Właściwie to ósma, bo napisałem siedem, ale jedną zredagowałem. Wszystkie moje książki dotyczą Chicago, z czego dwie – polskiego Chicago. W pozostałych próbowałem umieścić tak wiele wiadomości na temat Polonii, jak tylko było to możliwe. Zawsze wychodziłem z przekonania, że polsko-amerykańska historia powinna być postrzegana szerzej, tak abyśmy w pełni zrozumieli znaczenie imigracji dla historii obydwu krajów, Polski i USA. Nie zgadzam się z powszechnym amerykańskim podejściem do imigracji, polegającym na stwierdzeniu, że „w Chicago mieszkało wielu imigrantów z Polski, Czech, Litwy, Niemiec i innych krajów, i na tym poprzestańmy”. Polscy historycy z kolei stwierdzają, że „imigracja była faktem, ale pomówmy o Polsce”. W moim przekonaniu polscy imigranci w Chicago stworzyli „czwarty zabór” lub „czwartą dzielnicę”. Kilka lat temu wybrałem się w Chicago na Paradę Trzeciego Moją uwagę przykuł transparent z hasłem „Dwie Ojczyzny, jedno serce”. To bardzo trafne stwierdzenie. My imigranci jesteśmy takimi ludźmi pomiędzy, mostem łączącym dwie kultury, potrafimy na równi kochać Polskę i Amerykę.   „Amerykańska Warszawa” to bardzo obszerne opracowanie historii chicagowskiej Polonii, od samego jej początku, poprzez blisko 150 lat zmian, poszczególnych fal imigracyjnych, aż po współczesność. Jak długo zajęło Panu napisanie tej książki? – W jakimś sensie 30 lat, choć samo napisanie, redakcja i proces wydawniczy zajęły około czterech lat. Jak już wspomniałem, książkę pisałem w oparciu o istniejące już artykuły oraz lata badań. To fascynujące, że za każdym razem, kiedy myślimy, że na dany temat wiemy już wszystko, zawsze pojawiają się nowe fakty i wątki. Tak było i tym razem. Pracując nad „Amerykańską Warszawą” zaskoczyło mnie kilka faktów, a wiele z nich zgłębiłem, przede wszystkim okresu po drugiej wojnie światowej. Niewiele też wiedziałem o Wystawie Lwowskiej z 1894 roku, podczas której z inicjatywy i za fundusze polskich imigrantów z USA powstał budynek, w którym przedstawiono osiągnięcia Polaków w Ameryce. To fascynująca historia. I bardzo wzruszająca, bo przecież pierwsza fala imigracji składała się przeważnie z ubogich chłopów, ale mimo to byli oni w stanie zebrać pieniądze na wystawę we Lwowie, by w ten sposób udowodnić, że są Polakami. Polska była pod zaborami, nie istniała na mapie, ale ci ludzie mieli ją w sercach. W Chicago budowali monumentalne kościoły i zebrali pieniądze na wybudowanie pomnika Kościuszki. To były wielkie przedsięwzięcia i wielki patriotyczny ruch.   Polonia chicagowska to bardzo unikalna społeczność. Można powiedzieć, że to jednocześnie Polacy i Amerykanie, lub już nie Polacy, a jeszcze nie Amerykanie. Co pańskim zdaniem świadczy o niezwykłości Polonii jako grupy społecznej? – Unikalność Polonii jest podobna do unikalności innych grup etnicznych. Na przykład w zaborze pruskim mówiło się, że „Polak nie może być przyjacielem Niemca”. Niemcy byli tymi „obcymi”. Natomiast w Ameryce „obcymi” były wszystkie grupy imigranckie – Niemcy, Żydzi, Włosi, Irlandczycy, a także Polacy. W Europie Polacy praktycznie nie mieli do czynienia z Irlandczykami, ale w Chicago już tak. Jeśli chodzi o polską imigrację, to najbardziej niesamowita jest jej stałość. Do USA przybywała z Polski imigrancka fala za falą. Dla Polaków Chicago było tożsame z Ameryką, bo mało kto myślał o osiedleniu się w Nowym Jorku czy Kalifornii. Przyjeżdżali do Chicago, bo tutaj byli już ich bracia, kuzyni i wujkowie. Na przełomie XIX i XX wieku określenie „rodak” oznaczało człowieka, który cię rozumie. Jeśli ja byłem z Podhala, a ty z Kujaw, pewnie trudno nam się było ze sobą dogadać, ale łączyła nas polskość. Polski nie było na mapie, ale polska kultura przetrwała i rozkwitła wśród polskiej diaspory w Chicago. Podczas drugiej wojny światowej Niemcy systematycznie niszczyli polską kulturę, niszcząc zasoby, burząc pomniki, zamykając muzea i uniwersytety, w końcu mordując elitę intelektualną. To właśnie dzięki Polonii, przede wszystkim chicagowskiej, choć nie tylko, udało się ocalić polską kulturę. Co znamienne, w okresie międzywojennym, Polska i chicagowska Polonia oddaliły się od siebie. W końcu jedną z rzeczy, którą jako Polacy potrafimy robić najlepiej, to kłócić się pomiędzy sobą. Zawsze powtarzam, że paradowanie i konflikty wychodzą nam Polakom najlepiej. Kłócimy się o pojęcie polskości, jak być Polakiem i kto zasługuje na miano „prawdziwego Polaka”. Robimy to do dziś, zarówno w Polsce, jak i w Chicago. Ale w obliczu zagrożenia jednoczymy się natychmiast. Jesteśmy jak pięciu braci, którzy są ze sobą skłóceni, ale jeśli jeden jest w niebezpieczeństwie, wszyscy stają w jego obronie.   Polskość jako tożsamość to temat przewodni Pańskiej książki. Dlaczego dyskusja na temat istoty polskości wciąż powraca? – Polskość jest jak duch, który zawsze unosił się nad Polonią. Sam znam ludzi, którzy mają polskie pochodzenie, nie mówią po polsku ani nigdy w Polsce nie byli, a czują się Polakami. Polskość to duch, przeświadczenie, które potrafi przetrwać kilka imigracyjnych pokoleń. Oczywiście samo pojęcie zmieniało się z biegiem czasu, a jak już wspomniałem, my Polacy uwielbiamy się ze sobą kłócić. Pierwsza fala imigrantów z Polski, czyli "za chlebem", którzy przybyli do Ameryki na przełomie wieków, kłóciła się z uchodźcami wojennymi, którzy przyjechali po 1945 roku o to, co oznacza bycie Polakiem. Nowi imigranci mówili lepiej po polsku, byli lepiej wykształceni i stwierdzili, że to oni są "prawdziwymi Polakami", w związku z czym to oni powinni kierować polonijnymi organizacjami. 40 lat później sytuacja się powtórzyła. Do USA dotarła fala emigracji solidarnościowej, a jej przedstawiciele starli się ze swoimi poprzednikami. Co to znaczy być Polakiem? Myślę, że to sprawa niemalże duchowa. Ja sam, ilekroć jadę do Krakowa i wchodzę na rynek, czuję się jak w domu. Tego nie da się wytłumaczyć, to się po prostu czuje.   W jaki sposób chicagowska Polonia zmieniała się na przestrzeni blisko 200 lat swojej historii? – Pierwsi Polacy osiedlili się w Chicago w latach 30. XIX wieku, ale nie stworzyli społeczności. Dopiero w latach 1855-57 Antoni Smagorzewski zapoczątkował pierwszą falę imigracji. Większośc imigrantów to byli ubodzy chłopie, którzy pracowali jako robotnicy niewykwalifikowani w rzeźniach, fabrykach i stalowniach. Dopiero ich dzieci i wnuki zaczęły się wspinać po drabinie społecznej. Po drugiej wojnie światowej do Chicago przybyła spora grupa wykształconych Polaków. Podobnie było w przypadku emigracji solidarnościowej. W latach 60. i 70. kolejne pokolenia imigrantów podjęły studia na amerykańskich uczelniach. Polacy asymilowali się i wyprowadzali z Chicago na przedmieścia. Dzisiaj Polonia w ponad 90 procentach mieszka na przedmieściach, a co za tym idzie szybciej się asymiluje i awansuje społecznie i ekonomicznie. Niestety, traci przez to siłę i znaczenie polityczne. Nie jest łatwo się zjednoczyć, jeśli mieszkamy w 50 różnych miejscowościach. Kiedy mieszkaliśmy na Stanisławowie czy Wojciechowie, mieliśmy przebicie polityczne, bo byliśmy społecznością. Naszą rolę społeczności, która zdobywa coraz większe znaczenie w Chicago, przejęli Latynosi.   Sto lat temu byliśmy w podobnej sytuacji, co oni dzisiaj. Polacy nie byli lubianą grupą społeczną. Dlaczego? – To prawda. Mieli dziwnie brzmiące nazwiska i nie mówili dobrze po angielsku. Panowało przekonanie, że Polacy nigdy nie zdołają się zamerykanizować. Polacy byli uważani za zagrożenie. Prezydent McKinley zginął z ręki polskiego anarchisty Leona Czołgosza, w związku z czym Polacy uważani byli za radykałów, bardzo zaangażowanych w ruch robotniczy i socjalizm. Polska społeczność miała ogromny problem z przestępczością nieletnich i ulicznymi gangami. To wynikało z ubóstwa. W latach 30. powstała Polska Opieka Społeczna, znana następnie jako Zrzeszenie Amerykańsko-Polskie. Ta instytucja powstała po to, aby rozwiązać problemy społeczne Polonii. Jeszcze w latach 50. najniebezpieczniejsze gangi w Chicago to były gangi polskie. Później, kiedy Polacy awansowali społecznie i weszli w skład klasy średniej, choćby niższej, zostawili za sobą te problemy. To samo, co sto lat temu w polskich dzielnicach dzieje się dzisiaj na południu i zachodzie Chicago. Z tą tylko różnicą, że współczesne gangi strzelają do siebie z broni palnej, a Polacy walczyli na noże, kije i pięści. Kiedy poznamy lepiej historię naszej grupy etnicznej, jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć problemy innych społeczności.   To, co Pan mówi, nie pasuje do coraz popularniejszej narracji, że jako Polacy zawsze byliśmy kryształowi, nieskazitelni i bohaterscy. A Pan nie boi się pisać także o ciemniejszych stronach chicagowskiej Polonii. – To mój obowiązek jako historyka. Nigdzie na świecie nie istnieje naród czy grupa społeczna, która jest nieskazitelna, nieomylna i nie popełniła błędów. Badając historię Polonii nie sposób ominąć problem przestępczości nieletnich. Alkoholizm był i wciąż jest polonijnym problemem. Nie możemy udawać, że nie istniał polski i polonijny antysemityzm. To był fakt. Był taki moment w historii Chicago, kiedy polscy kupcy, którzy rywalizowali z zajmującymi się handlem polskimi Żydami, zaczęli organizować się w ruchy antysemickie. Nie jest tajemnicą, że w Chicago Polacy nie przepadali za Litwinami, zresztą ze wzajemnością. Wszystko przez dojście do głosu w XIX wieku ideologii nacjonalistycznych, których efektem były konflikty etniczne w Chicago. Muszę mówić o tych sprawach, bo do tego zobowiązuje mnie zawód, jaki uprawiam. Muszę trzymać się prawdy. To kwestia etyki. Nie wszyscy mnie za to lubią. Ale ja uważam, że bestii trzeba spojrzeć prosto w oczy, bo w przeciwnym razie ta bestia nas pożre. Historia ma pełnić rolę lustra, w którym widzimy nasze odbicie, ze zmarszczkami i pryszczami, a nie rolę pięknego, idealnego obrazu.   Pańska książka kończy się na współczesności. Jaka jest dzisiaj rola Polonii? Kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? – Polska jest dzisiaj normalnym zachodnim europejskim krajem, któremu nie zagraża żadna obca agresja. W obliczu braku zagrożenia, Polska i Polonia oddalają się od siebie, bo Polska Polonii nie potrzebuje. Sama Polonia bez zagrożenia Ojczyzny nie jest w stanie się zjednoczyć i wspólnie działać. Robimy zatem to, co umiemy najlepiej, zarówno w Polsce, jak i w Chicago – sprzeczamy się, kto zasługuje na miano prawdziwego Polaka. Czy na podstawie historii można przewidzieć przyszłość? W porównaniu z otwartą Europą, Ameryka nie jest już dla Polaków atrakcyjnym punktem docelowym. Polacy raczej wracają do kraju niż wyjeżdżają do Ameryki. Z Londynu czy Brukseli mają do domu kilka godzin podróży. Polonia w Chicago będzie się coraz bardziej asymilować i wtapiać w życie przedmieść. Aż do czasu, kiedy, odpukać, Polska stanie w obliczu zagrożenia. Wtedy staniemy się jednością i ruszymy jej na pomoc. Jak zawsze.   Dziękuję za rozmowę. [email protected] fot. Peter Serocki Na zdjęciach: premiera "American Warsaw" w Muzeum Polskim w Ameryce
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama