Wraz z narodzinami dziecka spada na nas ogromna liczba obowiązków. Co więcej, jeszcze w okresie ciąży zarówno kobieta, jak i mężczyzna nie siedzą bezczynnie w oczekiwaniu na potomka, ale jest to czas wizyt lekarskich, zakupów, szykowania kącika, lub też całego pokoju dla nowego członka rodziny, a czasami również przeprowadzki lub remontu, aby wszyscy mieli szansę się pomieścić.
Ja jednak dziś nie zamierzam pisać o przygotowaniach, ale o czasie, kiedy dziecko już jest na świecie i zaczyna się wspólna podróż w powiększonym składzie. Podróż – to brzmi pięknie, ale żeby to brzmienie pokrywało się z rzeczywistością, musimy wspólnie włożyć trochę wysiłku. Wydawałoby się to oczywiste, ale okazuje się, że takie oczywiste wcale nie jest, a przynajmniej nie dla wszystkich, o czym przekonałam się ostatnio. Kiedy szykowaliśmy się do weekendowego wyjazdu z rodziną, każdy z nas miał swoje zadania. Dzieci szykowały swoje rzeczy i zabawki, ja odpowiadałam za ostateczne spakowanie, a mąż zbierał rzeczy dodatkowe, układał wszystko i przygotowywał samochód do drogi. Świadkiem naszej pracy była pewna znajoma, która w pewnym momencie stwierdziła: „Pani to przynajmniej mąż pomaga, bo mój jak wyjeżdżaliśmy, to tylko czekał i pytał czemu tak długo.”
Przypomniała mi się w tym momencie moja babcia, którą pamiętam jako niezwykle pracowitą osobę, a jednocześnie bardzo wymagającą, tak od siebie, jak i od innych. Babcia nie była dobrą kucharką, a jednak cała okolica znała ją z przetworów, które robiła i sprzedawała. Była to kobieta o niesamowitej sile charakteru i talencie organizatorskim. Doskonale wiedziała, ile sama jest w stanie zrobić i co mogą zrobić inni. Nie próbowała nikogo wyręczać, nie brała na siebie obowiązków ponad swoje siły, ale umiała rozdzielić zadania pomiędzy osoby, które z nią pracowały i rozplanować je w czasie. Babcia umiała znaleźć czas i na pracę i na zabawę, i tego też uczyła innych, bo kiedy jako mała dziewczynka przychodziłam do niej, były zarówno tańce do upadłego w kuchni, jak i wspólna wesoła praca, na przykład przy kiszeniu kapusty. Babcia pracowała ciężko, ale potrafiła w tej pracy znaleźć radość, którą zarażała dziadka, dzieci i wnuki. Nikogo nie zmuszała, ale potrafiła zachęcić i sprawić, że każdy pomimo zmęczenia, czuł radość i satysfakcję.
Ja nie czuję się idealną organizatorką pracy, na pewno nie taką jak moja babcia, ale cały czas się uczę. We mnie przez lata było sporo z mojej mamy, która większość obowiązków domowych brała na siebie, bo nikt nie zrobi tego tak, jak ja chcę żeby było zrobione, bo mąż wraca zmęczony z pracy i potrzebuje odpoczynku, bo dziecko jest jeszcze za małe, bo … Tych wymówek miałam nieskończenie wiele, aż pewnego dnia sytuacja zmusiła mnie do tego, aby odpuścić i dać się wykazać innym. Nie było to dla mnie łatwe i ponieważ pierwsza nauczka nie pomogła, to dostałam od życia drugą i wtedy zaczęła w mojej głowie nieśmiało kiełkować myśl, że inni też mogą włożyć cząstkę siebie w budowanie naszej rodziny i domu.
Idealnym dopełnieniem tych moich życiowych nauk stała się sytuacja, której byłam świadkiem na jednym z meczy piłkarskich mojego dziecka. Syn został wystawiony do gry na pozycji napastnika. Mecz się zaczął i jakież było moje i męża zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy, jak nasz pierworodny biega z jednego końca boiska na drugi. Próbował być wszędzie, chciał strzelać bramki, ale próbował też grać na obronie i wspomagać bramkarza. Reszta drużyny również była zdezorientowana. Nie bardzo wiedzieli, co mają robić w zaistniałych okolicznościach, więc bardziej obserwowali całą sytuację niż sami coś inicjowali. Im dłużej jednak chłopcy czekali, tym bardziej mój syn czuł, że wszędzie jest potrzebny. Po kilku minutach zaczął opadać z sił, ale i to nie pomogło, mecz skończył się porażką.
Jaki z tego wniosek? Rodzina jest trochę jak drużyna i każdy ma w niej określone zadania, a co więcej powinien takowe mieć, aby czuć się potrzebnym i ważnym ogniwem. Wyręczanie partnera czy dzieci powoduje z jednej strony zmęczenie i frustrację osoby pracującej, bo wszystko jest na jej głowie, a z drugiej bezruch i obniżenie własnej wartości osoby wyręczanej.
Mój tata często powtarza „Kiedy mam co robić, czuję się potrzebny i mam po co żyć”. Coś w tym jest, bo dzięki temu, że mamy zadania i obowiązki, rozwijamy się, czujemy, że wnosimy coś do świata. Jednocześnie warto zachowywać równowagę między pracą a odpoczynkiem i dawać również innym szansę na pokazanie swoich możliwości.
Iwona Kozłowska
jestem pedagogiem, mediatorem, a także Praktykiem i Masterem Emotion NLP. Od 2006r. pracuję z dziećmi, młodzieżą, a także ich rodzicami, nieustannie poszerzając swój warsztat pracy.
Po godzinach natomiast jestem całkiem zwyczajną mamą, której również zdarza się nadepnąć na rozrzucone klocki, czy też mierzyć się z wyzwaniami pod tytułem: „Nie chcę jeszcze iść się myć!”, lub „Jeszcze tylko 5 minut…”
Moją wielką pasją jest odkrywanie i wspieranie potencjału jaki drzemie w każdym dziecku i w każdym rodzicu. Głęboko wierzę, bo widzę to na swoim przykładzie, że nawet mając dzieci u boku, można realizować swoje marzenia i cele. Jednocześnie, takim podejściem można „zarażać” swoje dziecko, następnie je wspierać, a później wzajemnie się motywować i czerpać ze swoich doświadczeń.
Prowadząc MamoKompas pomagam mamom sprawić, aby ich podróż wychowawcza była przyjemna, ciekawa i wzbogacająca!
fot.Pixabay.com
Reklama