Barrack Obama odebrał w Oslo pokojową nagrodę Nobla. Miał lzy w oczach i świetne przemówienie, w którym z twardą prawdą przypomniał, że jest przywódcą kraju prowadzącego dwie wojny, człowiekiem, który wysyła na śmierć młodych Amerykanów, że nie jest Martinem Lutherem Kingiem oraz to, że jeszcze niczego nie dokonał. Taki ton nawet najbardziej zatwardziałym konserwatystom wytrącił oręże krytyki. Bo prezydent skrytykował się sam.
Uderzając się w piersi mówił: " W porównaniu z gigantami historii moje dokonania są maleńkie". Nie można nie zgodzić się z prezydentem. Bo nawet jeśli przemawiała przez niego populistyczna skromność to swoje przemówienie skroił na miarę krytyki, która przetoczyła sie przez cały świat po ogłoszeniu decyzji Komitetu Noblowskiego. " Musimy zacząć od przyjęcia trudnej prawdy: nie da się za naszego życia pozbyć konfliktu zbrojnego jako takiego. Państwa same lub w grupach uznają, że nie tylko trzeba użyć siły, ale że jest to czasami moralnie uzasadnione" - mówił przywódca USA, nie usprawiedliwiając sie wprost, ale apelując, w domyśle, do realnej oceny sytuacji politycznej na świecie.
Barrack Obama przejechał przez Oslo, jak przez przysłowiowy "drive through", gdzie spędził zaledwie 26 godzin, co w porównaniu z trzydniową celebracją zarezerwowaną dla tej uroczystości daje poczucie czym jest amerykańskie tempo. Nie przejął się też zbytnio towarzyszącemu tej uroczystości ceremoniałowi. Nie zjadł śniadania z parą królewską, odmówił wzięcia udziału w koncercie na jego cześć. I słusznie, bo powiększyłoby to z pewnością zakłopotanie, w które wprawili czarnoskórego prezydenta członkowie Komitetu Noblowskiego,prezydenta, który jak sam podkreslał jeszcze niczego nie dokonal dla pokoju na świecie, no może poza wysłaniem dodatkowych 30 tyś. żołnierzy na wojnę w Afganistanie.
Malgorzata Blaszczuk
Copyright ©2009 4NEWSMEDIA. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Reklama