To, że księża raz po raz zostawiają kapłaństwo, a zakonnice i zakonnicy życie zakonne, nie jest niczym nowym. Podobnie zresztą, jak małżeńskie rozwody. Coś się jednak dzieje bardzo niepokojącego, kiedy w krótkim czasie dochodzą słuchy o odejściach ludzi znanych, cenionych, szanowanych, swoistych autorytetach wychodzących poza zasięg swojego lokalnego środowiska. Dzięki mediom głośno dziś o tych przypadkach, ale także to właśnie media bardzo pomogły owym ludziom stać się kimś, kogo określa się dziś powszechnie mianem celebrytów. Czy dobrze jest być celebrytą? Nie sądzę. Ten stan pogłębia raczej jakąś wewnętrzną pustkę człowieka, który celebrytą się staje. Potwierdza jakieś poczucie niższej wartości, którym żyje i które go zabija.
W ciągu kilku dni polski kato-świat, czyli katolicka społeczność, otrzymała dzięki mediom kilka trudnych do przyjęcia i zgryzienia sytuacji, w których główną rolę odgrywają znani księża. Muszę wyznać, że sam, będąc od dwudziestu lat katolickim księdzem i zakonnikiem, mam jakąś wewnętrzną trudność, żeby to wszystko przyjąć i pogodzić. Podkreślam jednak, że nie chodzi mi o samo odejście, ile raczej o styl tego odejścia. Młody, gorliwy ksiądz z Łodzi. Ewangelizator, odważny i pomysłowy. Przyznam, że wiele razy inspirował mnie swoimi pomysłami i budował ewangelizacyjnym zapałem. Przyjmuje drugi chrzest. Tym razem w jednej z wielu wspólnot protestanckiego pochodzenia. Powinien wiedzieć, że są takie sytuacje, w których człowiek sam na siebie zaciąga najwyższą karę, jaką jest ekskomunika, czyli wykluczenie ze wspólnoty, na mocy samego prawa. Są kwestie, w których nie można grać. Trzeba, niestety, podejmować je na poważnie. To nie biskup, nie papież, ale sam bohater takie wykluczenie na siebie zaciągnął. Tylko czemu? Czy tylko dlatego, że w tle jest jakaś głęboka potrzeba pogodzenia bycia księdzem i mężem, ojcem rodziny? Czy coś więcej?
Tego samego dnia, kolejny przypadek. Ksiądz, proboszcz parafii, po trzydziestu latach kapłaństwa, kończy mszę i oświadcza publicznie, że to koniec, to jego ostatnia msza i teraz chce spędzić życie u boku kobiety. Skąd taka nagła decyzja?
Trzy dni później, kolejny ksiądz i zakonnik, popełnia samobójstwo na klasztornym dziedzińcu. Człowiek w sile wieku, ceniony duszpasterz i nauczyciel. Odchodzi zostawiając listy pożegnalne.
Następnego dnia kolejny młody i zdolny ksiądz, który inspirował mnie swoimi tekstami wiele razy, obwieszcza, że przenosi się na jakiś czas z plebanii do swojego mieszkania w bloku.
Mówię sobie: STOP! Dość! Za dużo jak na kilka dni. Czuję ból. Każdemu z tych ludzi współczuję. Tak, współczuję. Podobnie jak każdemu małżeństwu, które dochodzi do chwili, w której decydują się na rozejście. Współczuję, bo wiem, że to boli. Nie oceniam. Sam nie jestem święty i wiem, że trwać wiernie jest trudno. Jest jednak coś, co czuję. Słyszę w tych sytuacjach krzyk, wołanie o uwagę i pomoc. Mam wrażenie, że to jest przede wszystkim jakiś wielki ból osamotnienia. Każdy zmaga się ze sobą i swoimi problemami. Nie wie, gdzie i jak może je spokojnie wypowiedzieć, wyznać. Boi się. Osądu, wykpienia, potraktowania gorzej. I jeszcze ten ból, kiedy dzięki mediom wykreował się na kogoś nieprzeciętnego, wyjątkowego. Stał się celebrytą. Jak teraz to obejść, jak się schować i gdzie uciec? To jest wielkie cierpienie. A jeszcze dodatkowo cała sytuacja, która z dnia na dzień, coraz mocniej uderza w społeczność wierzących, podważa wiarygodność instytucji Kościoła. Jak tu żyć? Poza tym, mam takie wrażenie, księża coraz bardziej boją się siebie nawzajem i podobnie jak wielu współczesnych ludzi, łatwiej się im kontaktować z kimś przez tekst, niż przez osobiste spotkanie. Przyjaźń jest dziś szczególnie trudną relacją. Ale też myślę, że decyzjom takich ludzi nie można przyklaskiwać i gratulować. Nie! Co bowiem z tymi, którzy walczą dalej, trwają pomimo, chcą dochować raz złożonej przysięgi? I to nie tylko w kapłaństwie, czy zakonie, także w małżeństwie.
Proszę zrozumieć, to wszystko naprawdę jest bardzo trudne. I w tym wszystkim zostaje człowiek zupełnie sam. Nie mając do kogo zwrócić się o pomoc i wsparcie. Takie sytuacje znam z własnego doświadczenia. Osamotnienie jest największym cierpieniem, któremu trzeba stawić czoło, nieraz każdego dnia. Ile łez wylanych przed Najświętszym Sakramentem, ile bólu, ile frustracji, ile trzymanych w sobie cierpień, które każdego niemal dnia zostawiają ci inni ludzie. Sam modlę się codziennie dużo za braci księży i zakonników. Jestem jednym z nich. Samemu bardzo potrzebującym wsparcia, niedoskonałym i słabym. I myślę sobie: zanim podejmiesz krytykę księdza i jego słabości, zanim podniesiesz kamień, by rzucić w niego (a dziś siła tego kamienowania jest szczególnie mocna, gdyż wielu w ten sposób wyraża swoją niechęć, a czasem nawet nienawiść do Kościoła katolickiego), pomyśl, że ten człowiek, przyłapany na takim czy innym czynie, być może jest bardzo osamotniony, pokręcony i bezradny. Podaj mu rękę. Posłuchaj. Zrozum. Bądź bratem/siostrą. I daj szansę… Sam przecież nie jesteś bez winy.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
fot.123RF
Reklama