Jeśli delegacje Chin i USA nie dogadają się w sprawie uregulowania sporów handlowych dojdzie do wojny. Na razie tylko handlowej. Waszyngton i Pekin znajdują się od lat na kolizyjnym kursie. Jednocześnie dwie największe gospodarki świata są tak od siebie uzależnione, że nie mogłyby bez siebie funkcjonować.
W czwartek 9 maja rozpoczęły się w Waszyngtonie dwudniowe rozmowy handlowe z udziałem wicepremiera Chin Liu He. Ale wcześniej prezydent Donald Trump oskarżył Pekin o „złamanie” dotychczas negocjowanej umowy. „Chiny nie przestaną zabierać nam miejsc pracy” – mówił podczas wiecu na Florydzie. Niedzielny tweet prezydenta był jeszcze ostrzejszy. Światowe rynki finansowe zareagowały bardzo nerwowo, bo równocześnie doszło do napięcia w stosunkach z Iranem, który wycofał się z niektórych zobowiązań z umowy nuklearnej. Jak wyliczył Bloomberg, każde ze 102 słów prezydenckiego wpisu na Twitterze zmniejszało globalną wartość akcji o 13 miliardów dolarów.
Cła za cła
Biały Dom ma powody do irytacji. Chiny nałożyły już karne cła na amerykańskie towary wartości 100 miliardów dolarów, czyli na ponad 60 proc. eksportu USA do Chin. Były to retorsje związane z podobnym ruchem Amerykanów, którzy wcześniej obciążyli wiele towarów karnymi 10-procentowymi taryfami, aby wymusić zawarcie nowej umowy handlowej. Nie przybliżyło to jednak porozumienia, a rozmowy ciągną się od miesięcy.
Retoryka prezydenta Donalda Trumpa w sprawie umowy i nowych, karnych ceł mogła więc być jedynie „przygotowaniem artyleryjskim” do twardych rozmów z Chińczykami. W negocjacjach czasem stosuje się podobne metody. Perspektywa wprowadzenia od piątku 25-procentowych karnych ceł na kolejne towary importowane z Państwa Środka wartości 200 mld. dol. ma być dla Chińczyków argumentem nie do odparcia, przemawiającym za szybkim sfinalizowaniem negocjacji. Ruch Trumpa był reakcją na przesłane przez Pekin kontrpropozycje, w których nie znalazło się wiele już uzgodnionych wcześniej zapisów. Następne w kolejce ma być objęcie karnymi cłami praktycznie całego importu z Chin.
Globalne zagrożenie
Nie wszyscy w świecie biznesu popierają jednak agresywną strategię negocjacyjną Trumpa. “Jeśli faktycznie dojdzie do wojny handlowej, to wpłynie ona negatywnie na cały świat. Nie można najpierw wygrażać pięścią, a potem grozić palcem” – mówił w telewizji CNBC multimiliarder i inwestycyjny guru Warren Buffett.
Ekonomiści pojawiający się w mainstreamowych mediach w USA ostrzegają, iż koszty podniesienia ceł na chińskie towary odczują przede wszystkim amerykańscy konsumenci. Produkty sprowadzane z Państwa Środka staną się po prostu droższe. Chińczycy z pewnością wprowadzą cła odwetowe, a to z kolei zmniejszy popyt na amerykańskie towary na tym gigantycznym rynku. Konsekwencją niższego eksportu mogą być kłopoty na rynku pracy w USA. „Nagła podwyżka taryf, wprowadzona w ciągu zaledwie kilku dni, odbije się na kondycji amerykańskiego biznesu, przede wszystkim na małych spółkach nie dysponujących wystarczającymi środkami, aby zneutralizować uderzenie” – uważa David French, wiceprezes National Retail Federation. Nic więc dziwnego, że świat biznesu wspierając naciski Trumpa na Pekin w sprawie odejścia od nieuczciwych praktyk handlowych, jednocześnie opowiada się za zniesieniem ceł.
Chińczycy pod ścianą?
Ale i Chińczycy mają wiele do stracenia. Ich gospodarka wyraźnie zwalnia, a eksport do USA, największego partnera handlowego Pekinu, jest na krawędzi załamania. I jedni i drudzy stracili na handlowym sporze miliardy dolarów. Chińczycy nie znajdą alternatywnych rynków, na których mogliby sprzedać towary wartości setek miliardów dolarów, bo takich po prostu nie ma. USA są rynkiem ponad 300 milionów bogatych konsumentów. Jedynym wyjściem dla Chińczyków byłoby pobudzanie wewnętrznej konsumpcji, ale tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Natomiast Amerykanie mogliby stopniowo zacząć kupować towary wyprodukowane w innych krajach Azji Południowo-Wschodniej, gdzie już zaczęto przenosić produkcję przede wszystkim elektroniki.
Amerykanom i Chińczykom najprawdopodobniej uda się prędzej czy później dogadać, bo w interesie żadnej ze stron nie leży załamanie światowego obrotu handlowego, do czego prowadziłaby wojna handlowa. Ale na pewno nie zakończy to rywalizacji o globalny prymat między Waszyngtonem a Pekinem. Rywalizacji, w której każda ze stron ma bardzo konkretne atuty. USA wciąż mają globalną przewagę strategiczną i pozostają największym rynkiem zbytu dla chińskich towarów. Pekin z kolei zaczyna doganiać rywala w dziedzinie high-tech (np. w przypadku technologii bezprzewodowej 5G) i jest… największym zagranicznym wierzycielem Ameryki. Tak, tak – Chiny od lata lokują swoje rezerwy walutowe w amerykańskich papierach dłużnych. Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma – jak mawiał Zagłoba.
Tukidydes i broń nuklearna
Nie brak politologów, którzy wieszczą nieuchronny konflikt zbrojny między dwoma supermocarstwami, powołując się na tzw. pułapkę Tukidydesa. Dochodzi do niej w chwili, gdy dzierżące prymat mocarstwo zaczyna dostrzegać zagrożenie ze strony słabszego rywala, który prędzej czy później będzie chciał przejąć dominującą rolę. W takim wypadku silniejszy musi wcześniej uderzyć, aby nie dopuścić do własnego upadku. To co miało miejsce w starożytnej Grecji w przypadku Aten i Sparty dzieje się i dziś, gdy patrzymy na USA i Chiny – ostrzegają politolodzy przypominając, że mamy do czynienia z państwami, do których należy prawie połowa globalnych wydatków na zbrojenia. Czy więc wojna jest nieunikniona? Niekoniecznie. Od czasów Tukidydesa ludzkość zdążyła wyprodukować broń jądrową, której użycie oznaczałoby pewność całkowitej zagłady uczestników konfliktu. Do tego sieć wzajemnych powiązań i wzajemnych zależności jest dziś nieporównywalnie gęstsza niż nawet kilka dekad temu, nie mówiąc o perspektywie całych wieków. Ale nie oznacza to rezygnacji z rywalizacji o globalny prymat. Ta będzie coraz bardziej zacięta, doprowadzając do kolejnych kryzysów.
Jolanta Telega
[email protected]
Na zdjęciu: Pracownica w fabryce precyzyjnych technologii Everwin w Dongguan (Chiny) fot.ALEKSANDAR PLAVEVSKI/EPA-EFE/Shutterstock
Reklama