Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 14 listopada 2024 21:39
Reklama KD Market

Czy ostatnia debata cokolwiek zmieniła?

Ostatnia, wydawać by się mogło decydująca debata prezydencka w tej kampanii, miała mniejsze znaczenie niż mogłoby się wydawać. Choć pojedynek dotyczyć miał polityki zagranicznej, w dużej mierze dotyczył jednak spraw wewnętrznych. Może to i dobrze, bo zainteresowanie polityką zagraniczną deklaruje zaledwie 10 proc. Amerykanów.
Ostatnia, wydawać by się mogło decydująca debata prezydencka w tej kampanii miała dotyczyć polityki zagranicznej. W istocie jednak, w znacznym stopniu potwierdziła, że aktualnie Ameryka, o wiele bardziej zainteresowana jest sprawami wewnętrznymi, niż kolejnymi interwencjami na arenie międzynarodowej. Wszystko odbyło się według spodziewanego scenariusza, bez dramatycznych zwrotów akcji czy ostrych spięć. Pytanie tylko, co wyniknie z ostatniego pojedynku kandydatów do Białego Domu.
Choć to Barack Obama zebrał lepsze recenzje swojego występu, ciężko powiedzieć czy realnie coś zyskał dzięki tej debacie. Zaprezentował się tak, jak musiał i jak wymagały tego okoliczności. Skutecznie kreował się na pewnego przywódcę z niemałymi osiągnięciami. Do znudzenia przewijały się te największe i - co przyznał nawet Mitt Romney - niepodważalne sukcesy, takie jak zakończenie działań militarnych w Iraku i zlikwidowanie Osamy bin Ladena. Jako, że pozostałe lansowane przez prezydencką administracje sukcesy budzą większe wątpliwości niż te wyżej wspomniane, Obama skupił się w znacznej mierze na punktowaniu przeciwnika. Pole do popisu miał naprawdę sporę. Romney nie dość, że nie posiada większego doświadczenia w prowadzeniu polityki zagranicznej, to i swoimi wypowiedziami w trakcie kampanii niejednokrotnie udowadniał, że ta dziedzina nie jest jego najmocniejszą stroną. „Attacking me is not an agenda” – bronił się przed ciosami Obamy były gubernator Massachusetts. Sam również nie omieszkał wypomnieć Obamie niefortunnych posunięć jak chociażby „tajnych” pertraktacje z Władimirem Putinem. Nawet gdy kandydat GOP atakował, robił to w sposób dość łagodny. Nie wdawał się także, w kłótnie z prowadzącym debatę, tak jak to miało miejsce przed tygodniem. Być może chcąc zmazać złe wrażenie jakie pozostawił po potyczkach słownych z Candy Crowley tym razem sprawiał wrażenie spokojnego, można zaryzykować twierdzenie „prezydenckiego”. Czytaj więcej o WYBORACH PREZYDENCKICH W USA Sporo miejsca zajęły obu panom wyznania miłości do Izraela. W związku z zagrożeniem ze strony Iranu wydaję się to mieć uzasadnienie. Należy pamiętać, że Izrael to nie tylko kluczowy partner Stanów Zjednoczonych w regionie. To też, a w kontekście kampanii wyborczej, przede wszystkim kilka milionów wyborców. Amerykańscy Żydzi tradycyjnie popierają Demokratów, ale debata to najlepsze miejsce by tę grupę (zamożnych) wyborców dodatkowo „dopieścić”. Inni sojusznicy na takie traktowanie raczej liczyć nie mogą. Nie poruszono praktycznie w ogóle tematów związanych z Ameryką Południową czy Europą. To tylko kolejne potwierdzenie obserwowanego od dłuższego czasu spadku znaczenia starego kontynentu na zachodniej półkuli. Spora uwaga skoncentrowała się przez moment na Chinach, w których Obama chce widzieć równorzędnego konkurenta. Choć Romney ma na to mocarstwo poglądy bardziej radykalne, wolał dążyć do konfrontacji w zgranym już temacie przemysłu motoryzacyjnego. Poniedziałkowa debata nie była pojedynkiem dwóch odmiennych wizji Ameryki. Co więcej, nie był to nawet typowy spór polityczny sensu stricte. Obama pouczał (słynnymi już końmi i bagnetami), i prowokował Romneya, a ten czasami nie miał innego wyjścia jak zgodzić się z gospodarzem Białego Domu. Wyglądał przy tym nieco na zakładnika swoich przekonań. Z jednej strony chciał być wyraźniejszy niż Obama, z drugiej chyba bał się zdradzać szczegóły swoich pomysłów, które mogłyby budzić wątpliwości natury finansowej. Zupełnie jednak nie zdołał przedstawić swych propozycji konkretnych rozwiązań, ani wizji silnych Stanów Zjednoczonych opartych na znaczącej pozycji międzynarodowej, prężnej gospodarce i silnej armii. Nieco lepiej kandydat GOP wypadł w podsumowaniu debaty, którego „pokojowe” przesłanie wymierzone było ewidentnie w kobiecy elektorat. Romney mówił, że wie jak naprawić Amerykę „od wewnątrz” i ma pomysł na kolejne cztery lata. Powściągliwość w sprawach międzynarodowych wydawała się wręcz podczas ostatniej debaty zamierzona. Obamie po czterech latach prezydentury nie można odmówić doświadczenia w sprawach międzynarodowych. Kandydat Demokratów umiejętnie sprzedawał swoje wyobrażenie miejsca USA we współczesnym świecie, będąc przy tym bardziej przekonującym niż przez ostatnie cztery lata. Dla trajektorii wyścigu do Białego Domu i wyników obu kandydatów nie miało to jednak większego znaczenia. Dlaczego? Chociażby dlatego, że zainteresowanie polityką zagraniczną deklaruje mniej niż 10% Amerykanów... Maciej Głaczyński  
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama