Z dr. Łukaszem Jasiną, ekspertem historycznym filmu rozmawia Tatiana Kotasińska
Tatiana Kotasińska: – „Miasto 44” nie jest filmem o tradycyjnej poetyce kina historycznego. Mam na myśli sceny, w których jest złamana tradycyjna konwencja. Scena pocałunku w zwolnionym tempie czy scena erotyczna w rytmie z muzyką Skrillexa?
Dr Łukasz Jasina: – Tradycyjne kino historyczne i tak przyciągnie grupę swoich odbiorców. Teraz musimy trafić z polską historią, z Powstaniem Warszawskim do grupy ludzi, którzy się wychowali na zupełnie innych filmach, na mieszaniu stylów, na muzyce, która z pozoru nie pasuje, na ludziach, dla których film o Trzeciej Rzeszy to nie film historyczny z lat 60-tych, ale „Bękarty Wojny” Quentina Tarantino. Nie oznacza to oczywiście zakłamywania prawdy historycznej, ale jest potrzeba używania nowych form. Jan Komasa ją bardzo dobrze zrealizował. Jego film może pokazać ludziom, którzy mają 20 lat i w ogóle nie interesują się historią, że Powstanie Warszawskie było ciekawe.
Czy sądzi pan, że ta nowoczesna poetyka ustanowi za jakiś czas nową konwencję?
– Tak to chyba już będzie. Ostatni festiwal w Gdyni pokazał, że tego typu filmy zyskują odbiorców. Np. nagrodę za najlepszy film zdobył „Wilkołak” Bartosza Panka, który w bardzo surrealistyczny sposób pokazał losy dzieci zwolnionych z obozu koncentracyjnego w r. 1945. Oddalamy się już od wojny, to już jest 80 lat. Za 10 lat nie będzie ludzi świadomie wojnę pamiętających, za kolejne 20 w ogóle nie będą ludzie ją często przywoływać. Musimy znaleźć środki pokazujące to wydarzenie historyczne tak by zainteresować tych, którzy jej nie pamiętają.
Czyli film Jana Komasy chce wyłonić nową świeżość, ale odcina się grubą kreską od tradycyjnego kina powstańczego?
– Nie do końca. Spotkałem grupę powstańców, którym się ten film bardzo podobał. Dostrzegali elementy horroru, który pamiętają z okresu drugiej wojny. Jest słynna kompletnie odrealniona scena w kanałach: powstańcy idą w ciemnościach w zwolnionym tempie i wyglądają jak bohaterowie japońskich horrorów. To tak nie wyglądało w 1944 roku, ale atmosfera według naocznych świadków była równie surrealistyczna i straszna. Czasem oddajemy atmosferę za pomocą rzeczywistości, która wygląda bardzo niewizualnie (bombardowanie i strzelanie nie wygląda tak pięknie w rzeczywistości jak na filmie). Musimy opowiadać o historii w sposób zrozumiały dla współczesnego widza.
Kurz, pot i bit, tak opisał film jeden z krytyków …
– Bo tak wyglądało Powstanie Warszawskie, oczywiście z wyjątkiem bitu. Ale muzyka to bardzo uwspółcześniająca rzecz w kinie. Ale najbardziej podobało mi się w tym obrazie, że odszedł od patosu. Patosem w „Mieście 44” były rzeczy niepatetyczne: gorące lato, brak jedzenia, strach, śmierć zwykłych ludzi, wybuch terrorystycznej pułapki. Młodzi zobaczą, że Powstanie Warszawskie wyglądało jak współczesna wojna, było nawet okrutniejsze, bo jednego dnia ginęło więcej ludzi niż na WTC w Nowym Yorku.
Jak na planie produkcji o tej poważnej tematyce radzili sobie bardzo młodzi aktorzy?
– Różnie. Ale to nie stanowiło problemu. Przypominam, że powstańcy byli młodymi ludźmi z małym doświadczeniem zawodowym. Oni nigdy wcześniej nie zabijali, nie widzieli takiej ilości krwi, nawet w okupowanej Warszawie. Ten brak doświadczenia na ich twarzach bardzo mocno pomagał w tym filmie. Ponad to gotowy produkt, który państwo zobaczą na ekranie, to jest efekt produkcji. Dzięki światłu, obróbce wiele rzeczy udało się zamaskować. Ale brak doświadczenia bardzo pomagał zwłaszcza kobiecej części obsady.
Coś więcej o tym z męskiej perspektywy?
– Kobiety zostały tu obsadzone dość klasycznie. W dużej mierze jako uzupełnienie mężczyzn, często jako ofiary. Nie ma tu samodzielnych ról kobiecych. A ta niewinność i brak doświadczania bardzo pasuje do patriarchalnego stereotypu. Można by spytać reżysera dlaczego w dobie równouprawnienia kobiet zdecydował się na takie ich pokazanie.
Czy nie taki był wtedy podział ról społecznych?
– Tak, ale Powstanie Warszawskie równouprawniało na potęgę.
Kobiety odegrały w nim taka samą rolę. A z powodów czysto biologicznych, to teraz kobiety są głównymi strażniczkami pamięci o powstaniu. Mężczyzn-powstańców prawie już nie ma, zostały kobiety: łączniczki, pielęgniarki. Skupił się na pokazywaniu mężczyzn i ich przygody. Nie jest to tylko epopeja powstańców ale też choćby warszawskiej Woli puszczonej z dymem, gdzie wymordowano 50 tys. ludzi. I to Komasie udało się pokazać. Młodym trzeba pokazać, że ginęli tacy sami ludzie jak oni lub przodkowie mieszkający w domach, gdzie stoją teraz ich domy.
Jan Komasa ma 34 lata. Jak do tego doszło, że uznanemu, ale jednak młodemu twórcy, zaoferowano tak duży budżet na produkcję?
– Jan Komasa jest w Polsce reżyserem bardzo cenionym. Trochę taki polski Peter Bogdanowicz. Obaj przed trzydziestką, zostali docenieni. Komasy „Sala samobójców” zarobiła w Polsce gigantyczną kasę i jest jednym z lepszych obrazów życia młodszego pokolenia, też przy jej surrealizmie i odrealnieniu. Uznano, że „Miasto 44” musi zrobić ktoś, kto ma spojrzenie 30-latka. Komasa to przedstawiciel bardzo dobrze działającej dynastii filmowej Komasów- Łazarkiewiczów- Hollandów. Ludzi, którzy mają film we krwi, dystans i umiejętność mówienia językiem zrozumiałym dla widza zachodniego.
Co na pewno wniosą młodzi reżyserzy do kina polskiego?
– Przeżywamy w Polsce bardzo owocny czas debiutów ludzi 30-letnich. Nie obciążonych już wychowaniem w systemie komunistycznym.
Ludzie ci umieją się poruszać w nowym systemie produkcyjnym. Polska ma już dość dobre dofinansowanie z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i innych instytucji. Fundusze daje też Telewizja Polska i mimo konfliktów politycznych to wszystko działa. Reżyserzy niepopierający rządu te pieniądze też otrzymują, jak choćby Paweł Pawlikowski. Realizacyjnie filmy pokolenia młodych reżyserów nie odbiegają już od tego co się dzieje na Zachodzie. Moglibyśmy tylko popracować nad grą aktorów i scenariuszami. A jak reżyserzy, którzy się nauczyli robić filmy „zachodnie” zabiorą się za polską historię, przestaniemy jęczeć, że Zachód nie ogląda polskich filmów. Powstanie wówczas kilka filmów już nie półamatorskich, powstałych z poczucia serca, ale profesjonalnych dzieł.
Marzy mi się, żeby nie tylko Ida, ale polski większy, mocniejszy film historyczny dostał Oscara. Tymczasem zapraszam do kin na „Miasto 44”!
Dziękuję bardzo za rozmowę.
fot.Ewa Malcher