Mimo zapewnień powtarzanych podczas kampanii wyborczej o wsparciu dla legalnej imigracji, administracja Donalda Trumpa wydaje dziś mniej wiz oraz naciska na Kongres w sprawie przegłosowania ustaw dramatycznie ograniczających liczbę przyjmowanych cudzoziemców. Prowadzi też cichą wojnę z tymi, którzy dostali się do USA zgodnie z obowiązującym prawem.
Wiz jak na lekarstwo
Biały Dom od początku próbował walczyć z tzw. “chain migration”, czyli ze zjawiskiem imigracji rodzinnej, polegającej na ściąganiu do USA kolejnych członków rodzin, w szerokim tego słowa znaczeniu. Co prawda Kongres nie zmienił dotychczasowych zasad sponsorowania, ale w ubiegłym roku fiskalnym Stany Zjednoczone przyjęły w kategoriach rodzinnych zaledwie 559 536 osób, o 9 proc. mniej niż rok wcześniej. Do tej pory w 2018 roku udało się jeszcze ograniczyć tę liczbę o kolejne 6 procent.
Podobny trend odnotowano także wśród osób ubiegających się o tymczasowe wizy pracownicze. Administracja zwiększyła co prawda limit wiz H2B z 66 tys. do 81 tys. rocznie (dla pracowników sezonowych zatrudnionych poza rolnictwem) ale jednocześnie zignorowała głosy sektora high-tech oraz farmerów, wołających o ręce do pracy.
Niemal z każdym miesiącem rządów Donalda Trumpa można było odnotować kolejne próby ograniczenia legalnej imigracji. Zredukowano, a nawet czasowo wstrzymano przyjmowanie azylantów i uchodźców. Obecny roczny limit – 45 tys. osób – jest najniższy od lat 80. ubiegłego stulecia. Zatrzymano też na kilka miesięcy przyjmowanie uchodźców w ramach Refugee Resettlement Program.
Bez uprzywilejowanego statusu
Administracja cofnęła uprzywilejowany status imigracyjny (Temporary Protected Status – TPS) całym grupom przybyszów, głownie z Ameryki Środkowej, korzystającym od lat z tej formy opieki, co może skutkować masowymi deportacjami. W momencie, gdy Trump obejmował urząd z TPS korzystało 310 tysięcy osób z 10 krajów. Szefowa Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego Kirstjen Nielsen zaczęła cofać uprzywilejowany status jednemu krajowi po drugim. Do tej pory spotkało to przybyszów z Salwadoru, Hondurasu, Haiti, Nepalu, Nikaragui i Sudanu, czyli 98 proc. osób objętych programem. I to pomimo faktu, że niektóre rodziny mieszkają już w USA od prawie 30 lat i są dobrze zasymilowane. Dyplomaci takich krajów, nie stanowiących dla Ameryki żadnego zagrożenia, jak Salwador, Haiti, czy Honduras, ponieśli całkowitą porażkę. Administracja zamknęła także analogiczny do TPS program, który przez minione ćwierćwiecze chronił około 4 tys. przybyszów z Liberii.
Umierające nadzieje
Lista podobnych posunięć na tym się nie kończy. W miniony poniedziałek prokurator generalny Jeff Sessions ograniczył możliwość ubiegania się o azyl w USA cudzoziemcom będącym ofiarami przemocy domowej, czy zorganizowanej przestępczości. Wcześniej Sessions wielokrotnie powtarzał, że program azylowy jest niecnie wykorzystywany przez “skorumpowanych prawników imigracyjnych”, przytaczając jako przykład przyrost spraw azylowych na południowej granicy USA.
Nadzieję na pełną legalizację traci z dnia na dzień kilkaset tysięcy młodych ludzi objętych programem Deferred Action for Childhood Arrivals (DACA). Według Departamentu Sprawiedliwości program DACA od samego początku był niezgodny z prawem, a poprzednik Trumpa, Barack Obama, naruszył swoje prezydenckie prerogatywy. Tylko orzeczenia sądów powstrzymały administrację przed całkowitym zamknięciem DACA. Większość tych posunięć uzasadniano koniecznością wzmocnienia poczucia bezpieczeństwa Amerykanów. Paradoksalnie, skutkiem ubocznym takiej polityki może okazać się… wzrost liczby nielegalnych, pozbawionych statusu imigrantów. Tym bardziej, że w przypadku osób starających się o zmianę takiego statusu USCIS zaczął dokręcać śrubę. W przypadku decyzji odmownych wobec imigrantów wdraża się od razu procedury deportacyjne. Stawia to setki, jeśli nie tysiące imigrantów, którzy zwrócili się z formalną prośbą do USCIS, poza marginesem legalnej egzystencji.
Naturalizacyjny korek
Statystyki wskazują też na to, że administracji Trumpa nie śpieszy się przesadnie z naturalizowaniem legalnych imigrantów. Z opublikowanego w tym tygodniu raportu Partnership for New Americans wynika, że w pierwszym kwartale liczba zaległych wniosków o przyznanie obywatelstwa (729 400 spraw) była o 87 proc. wyższa niż w tym samym okresie 2016 roku (388 832 sprawy). W tym samym okresie czas oczekiwania na naturalizację zwiększył się średnio z sześciu miesięcy do roku, ale w niektórych miastach wydłużył się nawet do 20 miesięcy. Michael Bars, rzecznik U.S. Citizenship and Immigration Services (USCIS) starał się zdeprecjonować wagę raportu. Partnership for New Americans jest bowiem organizacją pro-imigrancką, mającą prawo nie lubić obecnej administracji. Zoe Lofgren, demokratyczna kongresmenka z Kalifornii przyznała podczas prezentacji powyższego raportu, że od początku funkcjonowania administracji znacznie wzrosła liczba osób starających się o obywatelstwo. “To żadna niespodzianka – wyjaśniła – wystarczyło wsłuchać się w retorykę Trumpa, aby zacząć szukać dodatkowego zabezpieczenia”.
Za czasów Trumpa deportacje coraz częściej zaczęły też uderzać w rodziny legalnych imigrantów. Służba Immigration and Customs Enforcement (ICE) wzięła na celownik osoby, które weszły w konflikt z prawem, choćby bardzo błahy i odległy w czasie. Zielona karta nie stanowi w tych przypadkach żadnej ochrony przed deportacją.
Oko na nowych obywateli
Problem w tym, że nawet nabycie obywatelstwa może wkrótce przestać dawać poczucie bezpieczeństwa. Jeśli wierzyć Associated Press – największej agencji prasowej na świecie – USCIS zatrudniło co najmniej kilkudziesięciu prawników, których zadaniem jest sprawdzanie, czy we wnioskach o zielone karty i naturalizację petenci nie podawali nieprawdziwych informacji. Jeśli to prawda, Ameryka cofnęłaby się do niesławnej ery senatora Joe McCarthy’ego, kiedy wszędzie widziano komunistycznych agentów infiltrujących Stany Zjednoczone. Co prawda i przed administracją Trumpa rząd rutynowo zajmował się sprawami podawania nieprawdziwych danych we wnioskach imigracyjnych, ale nie osiągało to rozmiarów zorganizowanej akcji. Teraz prawnicy USCIS mogą zacząć tropić wszystkie przypadki fałszerstw. Ukrycie wyroku skazującego, udział w grupach terrorystycznych, czy dyscyplinarne zwolnienie z wojska – to powody wystarczające do odebrania obywatelstwa.
Ofiara krwi nie wystarczy
Najwięcej kontrowersji wzbudziły jednak doniesienia z amerykańskich sił zbrojnych. Z informacji Associated Press wynika, że imigranci, którzy zaciągnęli się do wojska w ramach programów stwarzających szansę na otrzymanie obywatelstwa są różnymi sposobami pozbawiani marzeń o zamieszkaniu na stałe w USA. AP nie dysponuje co prawda konkretnymi liczbami, ale przytacza co najmniej 40 takich przypadków. Żołnierzy, czy kandydatów na żołnierzy zwalnia się bez uzasadnienia, zaczyna się ich traktować jako zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, albo wydłuża się w nieskończoność ich sprawdzanie pod kątem przeszłości kryminalnej.
Zapoczątkowany w 2002 roku, za czasów prezydenta George W. Busha i kontynuowany za Baracka Obamy, program Military Accessions Vital to the National Interest (MAVNI) jest dziś wygaszany. Przypomnijmy, że jest on ograniczony do legalnych imigrantów, nie jest więc żadną formą amnestii. W tej chwili w armii USA służy ok. 10 tys. żołnierzy-imigrantów korzystających z tych programów. Od 11 września 2001 roku około 100 tys. żołnierzy wywalczyło sobie w ten sposób amerykańskie obywatelstwo. Andy Harris, republikański kongresman z Maryland tłumaczy jednak AP, że MAVNI nie został nigdy zatwierdzony przez Kongres, a jedynie został wprowadzony za pomocą prezydenckiego rozporządzenia wykonawczego. Podobnie jak wspomniany wyżej program DACA, którego legalność jest także poddawana w wątpliwość. Najwyraźniej nie podoba się on administracji, mimo “uszczelnienia” go przez siły zbrojne w ostatnich latach. Harris uważa, że proces naboru powinien preferować obywateli USA, MAVNI ma zostać ograniczony do specjalistów, których nie można znaleźć wśród rdzennych Amerykanów.
Według raportu RAND Corporation, rekruci pochodzący spoza USA dobrze służą w siłach zbrojnych. Często wykazują się większą bojowością, osiągnięciami w wojennym rzemiośle i szybciej od swoich amerykańskich kolegów otrzymują promocje. “Trzeba zmienić te decyzję dla dobra sił zbrojnych, aby pokazać, że Ameryka dotrzymuje danego słowa i jest wierna głoszonym wartościom” – grzmi głośno gubernator Ohio, John Kasich. A historycy przypominają, że bez żołnierzy-imigrantów Ameryka nie wygrałaby żadnej z ważnych wojen. Poczynając od tej pierwszej – o niepodległość, w której walczyli przecież dwaj polscy generałowie – Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski.
Jolanta Telega
[email protected]
fot.DavidMaung/EPA/REX/Shutterstock
Reklama