Mimo skandali prześladujących prezydenta USA Donalda Trumpa Partii Demokratycznej nie udało się zwiększyć w sondażach przewagi nad Republikanami rządzącymi w Białym Domu. Przeciwnie, od stycznia popularność Demokratów poważnie spadła.
Jak wykazały opublikowane w poniedziałek wyniki badań opinii publicznej, przeprowadzone przez dziennik "Washington Post" i telewizję ABC News, od początku roku przewaga Demokratów nad Republikanami zmniejszyła się o z 12 proc. w styczniu do zaledwie 4 proc. obecnie.
Jednocześnie nieznacznie zwiększyła się popularność samego Trumpa. Obecnie sposób sprawowania przez niego władzy aprobuje 40 proc. badanych - najwięcej od końca kwietnia ubiegłego roku, kiedy Trump zakończył pierwsze 100 dni sprawowania władzy. Odmiennego zdania jest 56 proc. badanych.
Sondaże "WP" i ABC News zostały przeprowadzone w dniach 8-11 kwietnia, a więc jeszcze przed decyzją Trumpa o przeprowadzeniu ataku na wybrane cele w Syrii wspólnie z Francją i Wielką Brytanią w nocy z piątku na sobotę.
Zdaniem autorów tych badań powodem nieoczekiwanego spadku popularności Demokratów jest brak zdecydowanej reakcji polityków tej partii na masakrę, jaka miała miejsce 14 lutego w szkole w miejscowości Parkland na Florydzie. Sprawcą masakry, w której zginęło 17 osób, był zwolniony dyscyplinarnie były uczeń, który mimo historii konfliktów z otoczeniem i przejawów niezrównoważenia psychicznego bez trudu i legalnie nabył przynajmniej jeden karabinek półautomatyczny, kiedy ukończył 18 lat.
O wpływie tragedii w Parkland na amerykańską opinię publiczną świadczy fakt, że w badaniach "WP" i ABC News 40 proc. badanych wyznało, że stanowisko kandydatów w wyborach do Kongresu wobec kontroli broni palnej jest dla nich ważniejsze niż ich stosunek do urzędującego prezydenta czy posłanki Nancy Pelosi, którą jako szefowa mniejszości Partii Demokratycznej w Izbie Reprezentantów jest de facto przywódczynią demokratycznej opozycji w Kongresie.
Wybory do Kongresu odbędą się 6 listopada. Mają one obsadzić wszystkie mandaty (435) w Izbie Reprezentantów, do której ustawodawcy są wybierani na dwuletnią kadencję, i jedną trzecią mandatów w 100-osobowym Senacie, w którym kadencja trwa sześć lat.
Tegoroczne wybory do Kongresu nazywane są "wyborami środka kadencji" (ang. midterm election), ponieważ wypadają w środku czteroletniej kadencji prezydenta.
Wyniki sondaży stały się źródłem otuchy dla kandydatów Partii Republikańskiej, którzy mają teraz nadzieję, że listopadowe wybory wbrew zapowiedziom politologów nie zakończą się ich sromotną klęską w postaci utraty kontroli w obu izbach Kongresu.
Jednak zdaniem ekspertów listopadowe wybory nie zakończą się ich zwycięstwem, ponieważ oprócz polaryzującego społeczeństwo, niepopularnego Trumpa oraz rekordowej liczby republikańskich ustawodawców, którzy zapowiedzieli, że nie będą się ubiegać o reelekcję, kandydaci GOP mają przeciw sobie historyczną prawidłowość.
Tradycyjnie w wyborach wypadających w środku kadencji prezydenta, uważanych za plebiscyt popularności urzędującego szefa państwa, partia kontrolująca Biały Dom (obecnie jest to Partia Republikańska) traci głosy w Kongresie. W ostatnich 21 wyborach tego typu partia, której przedstawiciel sprawował urząd prezydenta, traciła przeciętnie 30 mandatów w Izbie Reprezentantów i cztery miejsca w Senacie. Potwierdzenie tej prawidłowości w listopadzie oznaczałoby dla Republikanów utratę kontroli w obu izbach amerykańskiego parlamentu.
Kandydaci Partii Republikańskiej nie są jednak całkowicie pozbawieni atutów. Sprzyja im przede wszystkim doskonały stan gospodarki: rekordowe wyniki na giełdach, ożywienie gospodarcze, niskie bezrobocie i inflacja. Dodatkowym atutem jest fakt, że kandydaci Demokratów, na co pośrednio wskazują wyniki ostatnich badań "WP" i ABC News, także nie wzbudzają w wyborcach zbytniego entuzjazmu.
Z Waszyngtonu Tadeusz Zachurski (PAP)
fot.SHAWN THEW/EPA-EFE/REX/Shutterstock
Reklama