Wybitny polski baryton o wielkich scenach świata i życiu na walizkach
Mariusz Kwiecień odgrywa pierwszoplanową postać Zurgi w operze Georgesa Bizeta „Poławiacze pereł”, która jest obecnie wystawiana przez Lyric Opera w Chicago. Wybitny polski baryton nie po raz pierwszy przyjeżdża do Chicago. Wcześniej mogliśmy go podziwiać m.in. w „Eugeniuszu Onieginie” i „Don Giovannim”.
Zbigniew Banaś: Co sprawia, że Pan tak chętnie wraca do Chicago?
Mariusz Kwiecień: Jestem często w Chicago, ponieważ ten teatr jest jednym z najlepszych teatrów amerykańskich, obok nowojorskiego Metropolitan i San Francisco Opera. Jestem tu chętnie zapraszany i lubię przyjeżdżać głównie ze względu na miasto. Jestem ogromnym fanem architektury i chodząc po ulicach, rzeczywiście napawam się pięknem tego miasta. Mówię o downtown, bo mam mało okazji wyjechać poza centrum Chicago. Są tu fantastyczni, przemili ludzie, od taksówkarzy, przez garderobianych i ludzi w sklepie. Są też bardzo fajne restauracje z dobrym jedzeniem, więc jest kilka powodów, dla których warto przyjechać do Chicago.
Tytułowe role Eugeniusza Oniegina i Don Giovanniego wykonywał Pan na całym świecie. Jakie znaczenie ma w Pańskim repertuarze rola Zurgi w „Poławiaczach pereł”, którą teraz podziwiamy w Chicago?
– To tak jest u nas śpiewaków, że wykonujemy jakieś role bardziej chętnie, a inne role mniej chętnie. Akurat w moim przypadku Don Giovanni i Oniegin rzeczywiście wyprzedziły inne role i śpiewałem te spektakle w różnych miejscach na świecie. Ale nie można cały czas jeść chleba z masłem i nie można cały czas śpiewać Don Giovanniego czy Oniegina. Repertuar dla każdego głosu jest o wiele szerszy niż tylko dwie, trzy role. Ja w moim repertuarze mam prawie 30 ról, także jest to jedna z kolejnych pozycji, które wziąłem na warsztat i z ogromną przyjemnością wykonuję. Będę śpiewał więcej tych spektakli, m.in. za dwa lata w Houston i w Bilbao. Wracam też z „Poławiaczami pereł” do Metropolitan Opera w przyszłym sezonie. To jest taka rola na pograniczu Oniegina i szerszej muzyki Verdiego, którą w przyszłości będę śpiewał. Myślę, że jest to bardzo naturalna droga rozwoju, że przechodzi się od Mozarta przez dość lekkiego Czajkowskiego, później przez Bizeta, tak jak teraz roli Zurgi, a w następnej kolejności będzie to na pewno kilka ról verdiowskich.
Opera „Poławiacze pereł” opowiada historię przyjaźni dwóch mężczyzn zakochanych w tej samej kobiecie. Mówi się często, że publiczność przychodzi do opery, żeby posłuchać głosu, a nie zachwycać się sztuką aktorską. Jednak przynajmniej w przypadku tej roli wydaje się, że pewne umiejętności aktorskie są niezbędne. Jak Pan to widzi?
– Dla mnie, gdyby opera polegała tylko i wyłącznie na śpiewaniu, to nie rozmawialibyśmy dzisiaj po występie. Śpiewanie jest dla mnie oczywiście ważne, zarówno głos, jak i technika, ale równorzędne jest aktorstwo. Generalnie role, z których słynę, role don Giovanniego czy Oniegina – są bardzo wymagające aktorsko, w których oprócz doskonałego śpiewania musimy wykazać się niesamowitym sprytem na scenie. Musimy mieć intuicję sceniczną: jak zagrać, jak zadziałać, jak sprawić, żeby publiczność nie tylko słuchała, ale i patrzyła na nas. Pamiętam taki moment, kiedy w jednej z największych oper świata rozpoczynaliśmy „Don Giovanniego”, kurtyna idzie w górę, i ja w pierwszym rzędzie widzę pana, który już na skarbonkę śpi z buzią otwartą do góry, a jeszcze nie zaczęliśmy śpiewać. I wtedy dla takich ludzi trzeba śpiewać tak interesująco, żeby nie tylko muzycznie, ale również i wizualnie ich zainteresować. Dlatego uważam, że aktorstwo jest współrzędne, równoważne z pięknym śpiewem.
Dzisiaj śpiewał Pan po francusku. Czy jest Panu wszystko jedno, w jakim języku Pan śpiewa?
– Nie jest mi wszystko jedno. Francuski jest dość trudnym językiem do śpiewania, a ja nie mówię płynnie po francusku. Oczywiście rozumiem niektóre sentencje, rozumiem wszystko, o czym śpiewam, ale gdybym musiał porozumieć się z rodowitym Francuzem, to byłoby bardzo ciężko. Mówię w kilku językach. Na pewno najbliższy jest mi włoski. Nie tylko mówię, ale śpiewam najwięcej po włosku i po rosyjsku. My musimy być uniwersalni. Jest ogromna literatura napisana dla śpiewaków po niemiecku, po francusku i po hiszpańsku, tak że nawet nie umiejąc któregoś z tych języków, musimy na tyle przyswoić sobie wymowę, artykulację i odpowiednie frazowanie w danym języku, żeby to było zrozumiałe dla potencjalnego Francuza, Hiszpana, Rosjanina czy Włocha, który siedzi na widowni.
Niektórzy twierdzą, że opera jest rodzajem sztuki ponadczasowej, inni natomiast uważają, że staje się w obecnych czasach coraz bardziej anachroniczna...
– Ludzie rzeczywiście twierdzą, że jest to muzyka dla snobów, a cała większość społeczeństwa, która snobami nie jest, nie powinna się w ogóle pokazywać w murach opery. Bzdura absolutna. To tak jakby powiedzieć, że do kina też powinna iść tylko młodzież. Kolejna bzdura, prawda? Czy jest to musical, czy opera, kino, teatr, wyścigi konne czy baseball – sztuka i sport są dla wszystkich. Po to zostały stworzone, żeby oddziaływać na nasze zmysły. A czy tylko snoby mają zmysły? Nie, każdy człowiek pragnie odrobiny rozrywki. Dlatego zapraszam do opery ludzi, którzy kochają operę, a tych, którzy nigdy nie byli i twierdzą, że nie kochają opery, zapraszam żeby przyszli i wtedy dopiero stwierdzili, czy rzeczywiście im się nie podoba, czy jednak jest coś w tej operze, co jest warte zobaczenia.
Niektórzy również krytykują perspektywę kulturową, ponieważ wiele oper zostało napisanych w XIX w. z akcją, która się dzieje czy to w Japonii, czy w Egipcie, czy też jak w przypadku „Poławiaczy pereł” na Cejlonie. Krytycy twierdzą, że europejski punkt widzenia powiela stereotypy i bardzo powierzchownie przedstawia te kultury i że opera się przez to zdewaluowała. Czy to jest niesłuszny zarzut?
– Nie wiem, czy jest niesłuszny. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie zawsze teatry mają odpowiedni budżet i odpowiednią ilość czasu, żeby produkcję dziejącą się np. w Japonii, jak „Madame Butterfly”, przygotować z odpowiednimi kostiumami, ruchami i baletem. To wszystko wymagałoby tygodni pracy i ciężkich tysięcy wydanych dolarów czy jakiejkolwiek innej waluty. Dlatego często reżyserzy idą w bardziej minimalistyczne produkcje. Ale proszę spojrzeć, to dzieje się na tej samej zasadzie jak produkuje się filmy science fiction. Niektóre filmy z tego gatunku są genialnie zrobione. My nie wiemy, jak przyszłość będzie wyglądać, tylko ją sobie wyobrażamy. I też dokładnie nie wiemy, jak wyglądała historia Madame Butterfly, biednej szesnastoletniej Cio-cio-san, która zakochała się w amerykańskim kapitanie, tylko staramy się na bazie swojej wyobraźni odtworzyć pewne historie. Myślę, że opera jest trochę baśniowym rodzajem sztuki, gdzie możemy pójść i zatopić się przez muzykę w jakiejś historii, która niekoniecznie się wydarzyła, czy która niekoniecznie miała miejsce dokładnie w tych czasach, a mimo wszystko potrafi nam dać trochę odlotu i wyjścia z naszej codzienności. Ja uważam, że po to jest sztuka. Idziemy do kina czy do teatru nie po to, żeby się dowiedzieć, jak się kroi chleb, tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć o miłości czy o tragedii pomiędzy ludźmi, których nie znamy, prawda?
Spędza Pan teraz ponad miesiąc w Chicago, potem są kolejne występy w innych miastach. Jak się żyje na walizkach, przez cały czas z dala od domu?
– A jak Pan myśli? Ja bym powiedział, że to jest pieskie życie. Z jednej strony fantastyczne uniesienia w operze, na scenie. Publiczność bije brawo. Po spektaklach idziemy zawsze na drinka, na kolację, więc jest radość, że spektakl się udał. Ale z drugiej strony mieszka się miesiąc czy dwa co chwilę w innym mieście, z dala od rodziny i znajomych, bo tylko od czasu do czasu ktoś z nich dojedzie na parę dni. Musimy więc sobie tak to nasze życie ułożyć, żeby nie zwariować, żeby zawsze była radość, był sens i cel w życiu, nie tylko żeby się uczyć ról i czekać od jednego spektaklu do drugiego, bo niestety musimy oszczędzać głos i energię, po to żeby mieć dużo siły na dany wieczór, kiedy występujemy.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Zbigniew Banaś
Mariusz Kwiecień fot. materiały promocyjne
Reklama