Żołnierze z bronią długą na rogach ulic. Przejeżdżające ulicami transportery opancerzone. To nie obrazki z ogarniętych wojną domową krajów Trzeciego Świata. To codzienność Europy Zachodniej. We Francji do dziś obowiązuje stan wyjątkowy. W Belgii trwa trauma po tamtejszych zamachach. Po zamachu terrorystycznym w Manchesterze w stanie pełnej mobilizacji znalazła się Wielka Brytania.
Wydarzenia w angielskim mieście musiały poruszyć zarówno Amerykanów jak i Polaków. Tych pierwszych – bo jako cel zamachu wybrano publiczność piosenkarki z USA Ariany Grande. Tych drugich – bo wśród 22 ofiar śmiertelnych terrorysty-samobójcy znalazło się polskie małżeństwo. Ich British Dream (oboje byli imigrantami szukającymi na wyspach lepszego życia) przerwała brutalnie eksplozja w Manchesterze.
Recepty na dżihad
Jeszcze nie ucichły echa eksplozji, a w mediach znów rozgorzała zażarta dyskusja – jak walczyć z terroryzmem.
Recepta wydaje się prosta – zniszczyć radykalny islam. Taką receptę przedstawił światu nie tylko Donald Trump. Po zamachach w Paryżu Francuzi zdecydowali się na zintensyfikowanie walki z tzw. Państwem Islamskim poza granicami Europy i likwidację jego aktywnych ośrodków szkoleniowych. W polityce wewnętrznej chcą ograniczyć imigrację z regionów uznanych za opanowane przez ideologię dżihadu.
Za późno i za mało – chciałoby się powiedzieć. Do Europy przybyły już miliony ludzi, którzy uciekli z regionów opanowanych przez radykalnych islamistów. Mieliśmy już przypadki, gdy właśnie spośród nich wywodzili się zamachowcy. Ale nie tylko oni są potencjalnym problemem. Nie mniejsze problemy Europa Zachodnia ma z ludźmi, którzy posiadają paszporty z nadrukiem UE. To drugie lub trzecie pokolenie imigrantów z krajów, gdzie dominującym wyzwaniem jest islam.
Dzieci islamu
Także zamach w Manchesterze był dziełem Brytyjczyka, który okazał się synem libijskich imigrantów. Ten scenariusz już znamy – zradykalizowani potomkowie przybyszów z państw islamskich stają się świetnym narybkiem dla ideologów i propagandystów tzw. Państwa Islamskiego. Rozczarowani Zachodem, w którym ciągle istnieją szklane sufity nie pozwalające na realizację życiowych marzeń, obracają się przeciwko przybranej ojczyźnie swoich rodziców. To kolejny dowód na to, że proces asymilacji w Europie okazał się jednym wielkim fiaskiem. Ale podobny przypadek mieliśmy także w USA – zamachowców z San Bernardino.
Polityczna poprawność miesza się z twardą rzeczywistością. Do zamachów, do których przyznaje się tzw. Państwo Islamskie, dochodzi przecież tam, gdzie żyją liczne społeczności muzułmańskie. W krajach, gdzie terroryści nie mogliby liczyć na wtopienie się w tłum współwyznawców, taki problem nie istnieje. A w Europie Zachodniej politycy, którzy ośmielają się o tym mówić głośno, uznawani są za prawicowych ekstremistów. To logiczna zależność, o której najwyraźniej wciąż nie można głośno mówić.
Ryzyko demokracji? Niezupełnie
Wielu publicystów i ekspertów argumentuje, że niebezpieczeństwo ataków terrorystycznych jest nierozerwalnie związane z istnieniem otwartych społeczeństw. Problem z tym, jak wyważyć, ile obostrzeń jesteśmy w stanie zaakceptować, aby czuć się względnie bezpiecznie – twierdzą. Dziś nikt o zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie, aby środki bezpieczeństwa zredukować do poziomu sprzed zamachów z 11 września 2001 roku. Pogodziliśmy się już ze skrupulatnymi kontrolami bagażu na lotniskach, wykrywaczami metalu przy wejściach do biur, urzędów a nawet domów mieszkalnych oraz przeszukiwaniami przy wejściach na imprezy masowe. I wszyscy wiemy, że nawet takie środki nie dają 100-procentowej gwarancji uniknięcia kolejnego zamachu. Ale co dalej? Zabronić sprzedaży nawozów sztucznych, szybkowarów, gwoździ, śrub, noży i innych przedmiotów, którymi mogą posłużyć się terroryści? Zacząć w 100 proc. kontrolować internet i telefonię komórkową? Absurd. Żyjemy więc ze świadomością, że prędzej czy później ktoś zginie – w klubach nocnych, na jarmarkach, meczach, koncertach, w restauracjach, w pociągach, czy samolotach. Po naszej stronie jest tylko rachunek prawdopodobieństwa – szanse, że to właśnie my znajdziemy się w złym miejscu w niewłaściwym czasie są statystycznie nikłe.
Argumentacja o cenie płaconej za otwarte społeczeństwo nie do końca wytrzymuje jednak konfrontację z rzeczywistością. Zamachy mają przecież miejsce również tam, gdzie nie ma pełnej otwartości i demokracji – chociażby w Rosji. O Iraku, czy Egipcie nie wspominając. A argument o powiązaniu islamu i współczesnego terroryzmu zbijany jest stwierdzeniem, że istnieją także inni terroryści szaleńcy, tacy jak chociażby Anders Breivik.
Gorsza część Europy
W Polsce zamach w Manchesterze został wykorzystany jako kolejny argument za nieprzyjmowaniem imigrantów z Bliskiego Wschodu i z krajów afrykańskich. Do tragedii w angielskim mieście doszło w środku ostrej politycznej dyskusji, w której opozycja krytykuje rząd Prawa i Sprawiedliwości za nieprzejednane stanowisko w tej sprawie. PiS ma jednak za sobą sondaże opinii publicznej, z których wynika, że 74 proc. badanych nie chce widzieć w Polsce migrantów i uchodźców z krajów zdominowanych przez islam. Opozycja argumentuje, że grozi to izolacją Polski na arenie międzynarodowej (stanowisko podobne do Warszawy zajmują tylko Praga i Budapeszt) i gigantycznymi karami nałożonymi przez UE. Nie ulega wątpliwości, że Polsce dokleja się przy okazji “gębę” kraju ksenofobicznego i zamkniętego. Bruksela wydaje się głucha na argumenty, że to Polska przyjmowała przez lata autentycznych (!) uchodźców z Czeczenii i ma swoich własnych imigrantów – w tym prawie milion Ukraińców. I na to, że Warszawa przeznacza miliony dolarów na pomoc dla uchodźców, żyjących w obozach w Turcji lub w samej Syrii. To dużo efektywniejszy rodzaj pomocy niż wyposażanie migrantów, z których tylko nieliczni są rzeczywistymi uchodźcami, w bogate pakiety socjalne. Tak jakby nikt nie zdawał sobie sprawy, że taki mechanizm przyciągnie kolejną falę migrantów, pogłębiając problemy Europy.
Na walkę z islamskim terroryzmem będziemy skazani jeszcze przez długie lata. To nierozwiązywalny problem, który Zachód sprokurował sobie na własne życzenie. Teraz jednak próbuje tym problemem “podzielić się” z tą częścią Europy, która dotychczas była omijana przez potencjalnych terrorystów. Trudno się dziwić, że ta, uważana przez Zachód za gorszą część Starego Kontynentu nie chce zgodzić się na wzięcie sobie na głowę kłopotu, który może ciągnąć się przez długie pokolenia. Nawet jeśli mocno za to obrywa po głowie.
Jolanta Telega
[email protected]
Reklama