Jest nowy prezydencki dekret i nowy pozew sądowy podważający jego zgodność z konstytucją. Tak wygląda próba realizacji jednej z wyborczych obietnic prezydenta Donalda Trumpa w sprawie zatrzymania imigracji z krajów muzułmańskich?
15 grudnia 2015 roku Donald Trump, wówczas jeden z wielu republikańskich kandydatów na prezydenta, wezwał do całkowitego zamknięcia granic dla muzułmanów „dopóki przedstawiciele państwa nie zrozumieją, co się naprawdę dzieje”. W miarę postępów kampanii te radykalne obietnice łagodniały, ale Trump nigdy nie przestał mówić o znacznym ograniczeniu i zaostrzonej kontroli osób przybywających z krajów uznawanych za niebezpieczne. Efektem tych zapowiedzi było pierwsze rozporządzenie wykonawcze, które nie wytrzymało próby w sądzie. W drugiej wersji powinno już nie budzić konstytucyjnych zastrzeżeń. Przynajmniej według prawników Białego Domu.
Sześć zamiast siedmiu
Nowa dyrektywa wykonawcza wchodzi w życie 16 marca i wprowadza 90-dniowy zakaz wjazdu do USA osób z paszportami sześciu krajów muzułmańskich (Iran, Libia, Syria, Somalia, Sudan i Jemen) oraz 120-dniowy szlaban na przyjmowanie wszystkich uchodźców. W porównaniu z poprzednią wersją dekretu zakaz nie obejmuje już Iraku, bo Bagdadowi udał się lobbing w sprawie uznania sojuszniczego bądź co bądź kraju za godny zaufania. „Zrewidowane rozporządzenie ma na celu wzmocnienie bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i naszych sprzymierzeńców” – potwierdził sekretarz stanu Tillerson.
W nowym dekrecie zrezygnowano także z bezterminowego zakazu imigracji z Syrii oraz z objęcia dekretem posiadaczy zielonych kart oraz osób, którym już wydano wizy wjazdowe do USA. Prezydenccy prawnicy utrzymują także, że poprawiono sam język dokumentu, tak aby nie narazić się na zarzut niezgodności z konstytucją. Taki los spotkał przecież pierwsze rozporządzenie wykonawcze, w którym zakwestionowano między innymi zapisy o priorytetowym traktowaniu mniejszości religinych. Napisane na kolanie zostało zablokowane w sądzie federalnym m.in. z powodu dyskryminowania wyznawców islamu. Ale zanim do tego doszło, przez Stany Zjednoczone przeszła fala protestów, a na lotniskach zapanował wielki bałagan. Części cudzoziemców anulowano już wydane promesy wiz i odesłano do swoich krajów. Nowy dekret uznaje ważność tych wiz, a dziesięciodniowy termin wejścia w życia ma zapobiec chaosowi na przejściach granicznych.
Bezpieczeństwo przede wszystkim
Mimo sądowej porażki sprzed sześciu tygodni Biały Dom nie dał za wygraną i dalej realizuje swój program imigracyjny, powołując się przede wszystkim na kwestie bezpieczeństwa państwa. Prokurator generalny USA Jeff Sessions utrzymuje, że w chwili obecnej około 300 uchodźców objętych jest dochodzeniem w sprawie możliwych zarzutów terrorystycznych. „Nie jesteśmy odporni na zagrożenia terrorystyczne, a nasi wrogowie często wykorzystują nasze wolności i naszą gościnność przeciwko nam. Nie możemy ryzykować, aby ludzie złej woli wykorzystywali nasz system imigracyjny, by zabijać Amerykanów” – argumentował szef Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego John Kelly. „Nie możemy narażać bezpieczeństwa kraju pozwalając na przyjazd osób z państw, których rządy nie są zdolne lub nie chcą dostarczyć nam informacji. Podobnie jest w przypadku rządów, które aktywnie wspierają terroryzm” – wtórował mu sekretarz Sessions. Jego stanowisko poparli przedstawiciele tych środowisk konserwatywnych, które od lat konsekwentnie opowiadają się za ograniczeniem imigracji, choć nie zabrakło głosów uznających konieczność ograniczenia pierwszego rozporządzenia za porażkę.
Hawaje mówią „nie”
Po drugiej stronie politycznej barykady na dekrecie znów nie zostawiono suchej nitki. Ponownie pojawiły się argumenty o dyskryminacji i wprowadzaniu podziałów w kraju tworzonym przez imigrantów. „To znowu to samo. Zakaz wjazdu dla muzułmanów w wersji 2.0” – zaćwierkał na Twitterze kongresman Andre Carson z Indiany, jeden z dwóch wyznawców Proroka w Izbie Reprezentantów. Adam Schiff, jeden z bardziej wpływowych demokratów w Komisji Wywiadu izby niższej Kongresu, przypomniał o „dziurach” w dekrecie, do których zaliczył brak niektórych krajów o większości muzułmańskiej, jak choćby Pakistan.
Po chaotycznym początku kadencji nowa administracja zaczęła powoli zdawać sobie sprawę, że rządzenie z perspektywy Waszyngtonu nie jest ani proste, ani łatwe. Nie ma tu magicznych rozwiązań"
Władze Hawajów, stanu tradycyjnie głosującego na demokratów, były pierwszymi, które zaskarżyły nowy dekret. „Nic się w zasadzie nie zmieniło: mamy do czynienia z tym samym automatycznym zakazem wjazdu z krajów muzułmańskich, z którego wyłączono jedno państwo” – oświadczył prokurator generalny wyspiarskiego stanu Doug Chin. Podobnie jak w przypadku pierwszego dekretu Hawaje utrzymują, że zakaz wjazdu w negatywny sposób odbije się na kondycji mieszkańców, biznesów oraz szkół. Prokurator Doug Chin wręcz próbował robić analogie między muzułmanami a sytuacją Japończyków więzionych przez Amerykanów w obozach podczas drugiej wojny światowej. Posiedzenie sądu w tej sprawie zaplanowano na 15 marca – na dzień przez wejściem dekretu w życie. Przyjdzie pora na kolejny sprawdzian.
Po chaotycznym początku kadencji nowa administracja zaczęła powoli zdawać sobie sprawę, że rządzenie z perspektywy Waszyngtonu nie jest ani proste, ani łatwe. Nie ma tu magicznych rozwiązań. System „checks and balances”, czyli kontroli poszczególnych gałęzi władzy nie przestał obowiązywać. Ale administracja uczy się szybko, że nie wszystko należy robić z rozmachem i przytupem. Drugą wersję imigracyjnego rozporządzenia Donald Trump podpisywał już bez błysku fleszy i medialnych fanfar. O dekrecie rzecznik Białego Domu Sean Spicer poinformował za pośrednictwem Twittera. Wrzawa była więc dużo cichsza, także poza granicami USA.
A los nowego rozporządzenia prezydenta Trumpa nie przestał być sprawą ważną nie tylko dla islamskich imigrantów. Będzie to więc kolejny ważny test systemu władzy prezydenckiej w USA.
Jolanta Telega
[email protected]