Po lepsze życie. Pierwszy rok w Chicago. Jest za co dziękować. Odcinek 6
- 11/27/2016 06:16 PM
Za Agnieszką , Rafałem, Wiktorią i Patrykiem wiele pierwszych razy – halloween, wyprawa na Willis Tower i wizyta w amerykańskiej przychodni. Przed nimi pierwsze w życiu Święto Dziękczynienia – świetna okazja na pierwszy bilans i podsumowanie ich amerykańskiego życia.
Wiktoria wysiadła właśnie ze szkolnego autobusu.
– Jak się masz, Wiktorio? – pytam.
– Fine – odpowiada Wiki i uśmiecha się zawadiacko.
– Mówisz już po angielsku?
– Mhm... Głodna jestem. Mamo, co na obiad? – krzyczy i biegnie w stronę domu.
Rodzina ciągle żyje pierwszym amerykańskim halloween. Ptysiowi nie udało się w tym roku pozbierać cukierków, mimo że świetnie wyglądał w przebraniu strażaka. Uparł się jednak, że nie będzie psuł efektu i odmówił ubrania na kostium kurtki, wobec czego, niestety, musiał zostać w domu. Wiktoria w stroju syrenki poszła zbierać słodycze z całą grupą dzieci z osiedla. Pierwsza pukała do drzwi, w ogóle zrobiła się bardzo śmiała i przebojowa. Zebrała całe wiaderko cukierków i po powrocie podzieliła się z bratem. Tego samego wieczoru zjedli połowę wiaderka słodkości, skończyło się na tym, że Wiktorii wypadła plomba z zęba.
Ważne wydarzenie rodzinne to ostrzyżenie Patryka. Chłopiec nie znosi fryzjera, panicznie boi się maszynki do włosów. Podczas strzyżenia walczy i płacze wniebogłosy. – Tak się darł, że myślałem, że policja nam zapuka za chwilę do drzwi, bo chyba brzmiało to, jakby komuś działa się naprawdę krzywda. Po obcięciu włosów, na sam koniec Wiktoria powiedziała mu, że brzydko wygląda. Załamka totalna, nie chciał spojrzeć w lustro – opowiada Rafał.
To nie koniec kłopotów Patryka. Złapał anginę. Jednak spotkanie z amerykańską służbą zdrowia było dla Rafała i Agnieszki bardzo pozytywnym przeżyciem. Począwszy od podejścia lekarzy, po wystrój przychodni, aż po diagnostykę. – W Polsce diagnozowanie anginy do zgadywanka. Ma anginę, nie ma anginy, przepisać antybiotyk albo nie przepisywać. Na wszelki wypadek przepisują. Pamiętam, że trzymiesięcznemu Patrykowi lekarz w Polsce przepisał antybiotyk, choć mały był tylko przeziębiony. Tutaj robią wymaz, wszystko trwa dwie minuty i wiadomo, że to angina, musi być antybiotyk. Pani doktor od razu zadzwoniła do apteki, za chwilę odebraliśmy lekarstwo. Profesjonalizm, w Polsce nie ma szans na taką obsługę. Za to amerykańska służba zdrowia spisała się na medal – mówi Rafał.
Agnieszka: – Wciąż jeszcze myślę po polsku, więc za każdym razem, kiedy muszę coś załatwić w urzędzie, szkole lub u lekarza, automatycznie myślę, że będzie problem. Od razu przygotowuję sobie wytłumaczenia, argumenty i scenariusze. Tymczasem tutaj dzwonię i słyszę „nie ma problemu, ja pani pomogę”. Nie ma porównania. Same opłaty też są symboliczne, 3–5 dolarów za różne usługi. W Polsce za każdą sprawę płaci się 30–50 złotych, a przy tamtych zarobkach to całkiem poważne sumy. Wszyscy, którzy narzekają na amerykańską biurokrację, powinni pojechać do Polski i tam spróbować cokolwiek załatwić.
– U nas w miasteczku wszyscy śmiali się z takiej sytuacji – w urzędzie, gdzie płaciło się podatek za dom, w jednym pokoju pracowały trzy kobiety. Siedziały koło siebie. Kiedy przychodził petent, pierwsza pytała, po co przyszedł, sprawdzała zgodność podanych informacji i wypełniała druczek. Następnie druczek trafiał do kolejnej urzędniczki, która przy pomocy linijki przedzierała druczek na pół i jedną część przekazywała trzeciej, u której się płaciło. W ten sposób trzy osoby miały pracę, ale śmialiśmy się, że dwie panie wykonywały pracę umysłową, a trzecia była „fizyczna”. A kiedy miały przerwę, wychodziły z biura wszystkie trzy naraz i interesanci musieli czekać przez godzinę – wspomina Rafał.
Właściciel mieszkania, które wynajmują Agnieszka i Rafał, wymienił okna na nowe, szczelne i energooszczędne. W mieszkaniu przybyło też trochę mebli i nowy 55-calowy telewizor. Rafał pracuje w agencji reklamowej, Agnieszka opiekuje się domem i dziećmi. – Teraz, jak Patryk był chory, to nudziło mi się siedzenie w domu. Ale planujemy kupno drugiego samochodu. Akurat znajoma sprzedaje za 800 dol. używaną mazdę. Trochę poobijana, ale w niezłym stanie. Rafał będzie nią jeździł, a ja wezmę naszą „odysejkę” i będę w końcu bardziej mobilna – mówi Agnieszka. – A planowałem sobie kupić Play Station, cóż nie wyszło, zainwestuję te pieniądze w auto – śmieje się Rafał. Wykupili też w końcu ubezpieczenie zdrowotne, od nowego roku już nie tylko dzieci będą ubezpieczone, ale cała rodzina. Licho nie śpi, ubezpieczenie w Ameryce trzeba mieć.
W końcu wybrali się na Willis Tower, na słynny Skydeck, choć jak wszyscy Polacy w Chicago, mówią, że byli na „searsie”. Po godzinie spędzonej w kolejce Rafał chciał nagrać wjazd windą, ale nim zdążył wyjąć telefon z kieszeni, już byli na górze. Wiktoria dzień wcześniej nie chciała jechać, bała się, że tak wysoko, ale na górze szybko zmieniła zdanie, bardzo jej się podobało. Ptysiowi też, przystawał przy każdym oknie i patrzył na miasto. Dzieci pierwsze weszły na balkon ze szklaną podłogą. – A ja stanąłem i nie wiedziałem, czy wchodzić, czy może raczej nie. To dziwne uczucie stać na szybie pół kilometra nad ziemią. Trochę się człowiek nieswojo czuje. Ale wrażenie i widoki niesamowite – mówi Rafał.
Ze świątecznego wyjazdu do Polski musieli zrezygnować. Rafałowi nie pozwolą obowiązki w pracy, poza tym to spory wydatek. Na razie przygotowują się do pierwszego w życiu Święta Dziękczynienia. Wiktoria już od dwóch tygodni przynosi ze szkoły różne materiały i pyta mamę, jak będą obchodzić Thanksgiving. – Odpowiadam, że nie wiem jeszcze, bo muszę się tego święta nauczyć. Kolację planujemy zjeść u znajomych. Na pewno będzie indyk i słodkie ziemniaki – zapewnia Agnieszka.
Wiktoria pisze na karteczkach, za co jest wdzięczna: za rodzinę, za koleżanki i przyjaciółki w szkole. Rozmawiamy o wdzięczności. Agnieszka i Rafał są wdzięczni za rodzinę, za siebie nawzajem, zdrowe, radosne dzieci. Za to, że powoli zaczyna im się w Stanach układać, za zrozumienie i wyrozumiałość dla nich, nowych imigrantów, za to, że w amerykańskiej rzeczywistości coraz lepiej się odnajdują.
– Wszyscy nam mówią, żeby unikać w Chicago Polaków, ale zupełnie nie rozumiem dlaczego. Wszyscy, których spotykamy, są do nas bardzo życzliwie nastawieni, pomagają lub próbują pomóc. Dotychczas nie zawiedliśmy się w Stanach na nikim, nie spotkaliśmy ani jednej osoby, która życzyłaby nam źle lub chciała w jakikolwiek sposób oszukać albo wykorzystać – zgodnie stwierdzają.
– Mamy ogromne szczęście do ludzi. Tutaj na naszym osiedlu spotkaliśmy znajomych, bardzo życzliwych ludzi. Też mają dzieci, wzajemnie je sobie podsyłamy, żeby się ze sobą pobawiły. Albo Tomek, właściciel mieszkania, które wynajmujemy, świetny gość. Mieszkanie wynajął nam, kiedy nie mieliśmy jeszcze dokumentów, ostatnio wymienił nam okna na nowe. Zresztą z wymianą okien związana jest zabawna historia… – zaczyna Agnieszka, a Rafał dopowiada: – Podpatrywałem fachowców przy pracy i nagle widzę, że jeden z nich strasznie się z tym montażem męczy. To mówię mu „weźże se chłopie śtymajzel”, a on do mnie od razu, skąd jestem, bo tylko u nas na to narzędzie tak się mówi. Aż mu się oczy zaświeciły, okazało się, że mamy wspólnych znajomych, a on sam mieszkał w Polsce w sąsiedniej wiosce. To niesamowite, jaki mały jest ten świat. Niby wielka ta Ameryka, a na każdym kroku można krajana spotkać.
Grzegorz Dziedzic
[email protected]
Reklama