„Dziś nie powiem weteranom niczego nowego, czego sami by nie wiedzieli. Każda wojna jest piekłem. Rząd zrobił z nas alkoholików, pijany nie boisz się żadnych japońskich kamikadze” – mówi Harry Madej, były żołnierz US Navy.
Urodził się w Chicago w 1926 r., jak mówi na Franciszkowie, czyli w dzielnicy Humboldt Park. Był jednym z trójki rodzeństwa, tym najbardziej kłopotliwym. „Mamusia pochodziła z Woli Przemykowskiej, tatuś z Tarnowa. Podpisali mi pozwolenie, żebym poszedł do wojska. Musieli podpisać, bo miałem tylko 17 lat”.
Harry Madej w 1943 r. najpierw trafił do bazy dla rekrutów w Great Lakes, później do bazy lotniczej w Nowym Orleanie, a następnie do Glenview. Niewiele umiał, do niewielu rzeczy się nadawał. „Nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić. Próbowali nawet ze mnie zrobić reportera. Ale też to jakoś nie wyszło. Koniec końców dostałem przydział do Navy. Wsadzili mnie i podobnych do mnie w pociąg do Kalifornii, a stamtąd na statek, który nas w dwa czy trzy tygodnie przerzucił na środek Pacyfiku”.
Madej wylądował na Guam. Miał dużo szczęścia; walki o archipelag Marianów były już zakończone, Amerykanie stracili w nich ponad 26 tys. żołnierzy. Po drugiej, zwycięskiej bitwie o Guam w 1944 r. Amerykanie rozlokowali na wyspie swoje bazy. Przyholowali okręty desantowe, pływające doki remontowe. Na jeden z nich w 1945 r. trafił Harry Madej, który był w grupie techniczno-inżynieryjnej stanowiącej zaplecze naprawcze. Jemu podobnych było 80.
„Wywozili nas na środek oceanu, do trafionego torpedą okrętu, w sam środek konwoju i tam trzeba było robić naprawy. Na miejscu mogliśmy praktycznie dorobić każdą część, zreperować każdy silnik. W tym okazałem się niezły. Nauczyłem się mechaniki, obróbki”. Najważniejszy był czas, a Madej był szybki, sprytny i błyskawicznie się uczył. Dwa lata spędzone na Guam dały mu doświadczenie i zawód, z którym mógł wracać do cywila. „Miałem dużo szczęścia, że nie trafiłem do piechoty. Wielu moich kuzynów nie wróciło z wojny. A ja nie tylko wróciłem, ale też miałem fach w ręku”. W 1947 roku do Chicago wracał nie tylko z wyuczoną profesją, ale także w stopniu Fireman 3rd Class. Wracał przez Hawaje. To właśnie tam, w Honolulu, żołnierze na pamiątkę robili sobie tatuaże. Także i Harry Madej. Na całym prawym przedramieniu „trochę goła pani, na dowód, że byłem w Navy”.
Kiedy ponownie pojawił się w Wietrznym Mieście, miał 21 lat i był już innym człowiekiem. „Dla dzieci, którymi byliśmy, które niemal jeszcze robiły w pieluchy, jak szły do armii, była to lekcja dorosłości. Ale rząd zrobił z nas nie tylko dorosłych, ale też i alkoholików. Jak się napiłeś, nie bałeś się żadnych kamikadze, a tam na Guam było ich pełno”.
Kiedy w 1950 r. wybuchła wojna koreańska, Madej przez chwilę myślał, żeby się zaciągnąć, ale „mamusia mi powiedziała, że chyba zwariowałem, martwiła się o mnie”. Został więc w Chicago, zaczął pracować jako hydraulik, otworzył własną firmę, którą prowadzi do dziś.
W 2014 r. Harry Madej wraz z innymi weteranami poleciał do Waszyngtonu na wycieczkę organizowaną przez Honor Flight Network. W National Mall pod Pomnikiem II Wojny Światowej zrobił sobie zdjęcie przy jednym z 56 filarów. Ten szczególny dla Harry’ego Madeja – nosił napis „Guam”.
Małgorzata Błaszczuk
Reklama