W czasie trzeciej i ostatniej debaty telewizyjnej kandydatów na prezydenta Donald Trump oświadczył, że nie wie, czy zaakceptuje wyniki wyborów i że się temu „przypatrzy”. W ten sposób złamał jedną z podstaw amerykańskiej demokracji. Jeszcze nigdy w historii USA nie było sytuacji, w której kandydat do najważniejszego urzędu w państwie kwestionowałby legalność wyborów, zanim jeszcze do nich doszło. Zerwał tym samym z tradycją, zgodnie z którą natychmiast po wyborach, niezależnie od skali ich animozji, przegrywający polityk dziękuje za elekcyjną walkę, składa gratulacje zwycięzcy i odchodzi w zapomnienie.
Gdy tylko debata się zakończyła, liczni poplecznicy Trumpa natychmiast zaczęli argumentować, pod naporem powszechnej krytyki nawet ze strony republikanów, iż jego słowa nie były niczym nadzwyczajnym, ponieważ dokładnie tak samo w roku 2000 zachował się Al Gore po starciu z George’em W. Bushem. Problem w tym, że jest to kompletnie idiotyczna analogia.
Gore niczego nie kwestionował przed wyborami, ani też nigdy z góry nie twierdził, że proces elekcji prezydenta zostanie sfałszowany. Zakwestionował natomiast wynik wyborów w stanie Floryda, gdzie różnica między kandydatami wynosiła zaledwie kilkaset głosów. Zgodnie z prawem doszło tam do ponownego podliczania głosów, co zostało – też zgodnie z prawem – zakwestionowane. Sprawa zabrnęła do Sądu Najwyższego, który orzekł na korzyść Busha. Niemal natychmiast Gore oświadczył, że przyjmuje tę decyzję do wiadomości i złożył gratulacje nowemu prezydentowi.
W czasie wyborów w roku 1960 istniały w miarę uzasadnione podejrzenia, iż w Illinois i Teksasie doszło do wyborczych machlojek, której mogły zadecydować o ostatecznym wyniku potyczki między Richardem Nixonem i Johnem F. Kennedym. Teoretycznie Nixon mógł się wtedy zdecydować na zakwestionowanie legalności wyborów, co radzili mu zresztą liczni bliscy współpracownicy. Jednak on sam, mimo że – jak się znacznie później okazało – nie był zbyt uczciwym człowiekiem, zdecydowanie odmówił sądowych przepychanek i uznał Kennedy'ego za zwycięzcę, by uniknąć w ten sposób konstytucyjnego kryzysu. Zachował się dokładnie tak, jak powinien, czyli uznał, że dobro kraju jest znacznie ważniejsze od jego politycznych ambicji.
Niestety Trump nie ma z tymi ludźmi nic wspólnego. Jest samolubnym, gburowatym narcyzem, który bez wahania niszczy amerykańską demokrację, ponieważ nie może się pogodzić z tym, że niemal na pewno przegra z kretesem, i to w dodatku z kobietą. W sumie nie ma większego znaczenia to, czy 8 listopada przyzna się do porażki i złoży gratulacje swojej przeciwniczce. Natomiast ma znaczenie to, czy zamknie się ponownie w swojej nowojorskiej Trump Tower i da wreszcie Ameryce święty spokój. Podobno snuje plany stworzenia nowego, ultraprawicowego kanału telewizyjnego. Jeśli tak istotnie będzie, kanał ten niemal na pewno będzie się nazywał Trump TV, a sprzedawane będą w czasie programów takie artykuły jak Trump Steaks oraz Trump Vodka. Zainteresowanym telewidzom życzę dobrej rozrywki. Dla mnie osobiście znacznie bardziej fascynujące jest obserwowanie, jak rośnie trawa.
Andrzej Heyduk
Reklama