„Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki” – zwykł mawiać Benjamin Franklin, jeden z ojców założycieli amerykańskiej demokracji. Donald Trump, któremu przez wiele lat udawało się unikać płacenia Wujowi Samowi, wydaje się temu twierdzeniu zaprzeczać.
Kandydat na prezydenta umykający fiskusowi w wielu zachodnich demokracjach byłby politycznym trupem. W USA – jak widać niekoniecznie.
Odpis na straty
Dokładnych szczegółów rozliczeń Donalda Trumpa z Internal Revenue Service nie znamy. Jednak według zeznań podatkowych za 1995 rok, które dostały się w ręce dziennikarzy „New York Timesa”, tylko w tym roku nieruchomościowy magnat zgłosił straty w wysokości 916 milionów dolarów. Rozłożenie tej sumy na raty mogłoby pozwolić Trumpowi na całkowite uniknięcie płacenia podatków federalnych nawet przez 18 lat. Owe straty były konsekwencją błędów w zarządzaniu trzema kasynami w Atlantic City, niefortunnego zakupu Plaza Hotel na Manhattanie oraz upadku prywatnych linii lotniczych. „To świadczy o mojej mądrości” (“That makes me smart”) – powiedział głośno sam zainteresowany, gdy podczas prezydenckiej debaty jego rywalka Hillary Clinton zarzuciła mu, że przez lata nie łożył na amerykańską armię, czy oświatę. Według portalu Politico Trump najprawdopodobniej nie zapłacił także podatków w latach 1991 i 1993, kiedy – według danych komisji ds. kasyn – prowadzone przez niego „jaskinie hazardu” raportowały znaczne straty netto.
„Jego zeznania podatkowe pokazują, że przeżywał bardzo trudne momenty. Ale [Trump] wykorzystał kodeks podatkowy w taki sposób, w jaki powinno się z niego korzystać. I zrobił to w błyskotliwy sposób” – bronił swojego przyszłego szefa in spe republikański kandydat na urząd prezydenta Mike Pence. Nikt zresztą nie twierdzi, że Donald Trump złamał prawo.
Zapłać jak najmniej
Żyjemy w kraju, w którym legalne unikanie płacenia podatków uważane jest za cnotę. Nawet sam IRS oferuje podatnikom porady, informując z jakich ulg można skorzystać, aby zmniejszyć swoje zobowiązania wobec fiskusa. A możliwości zredukowania należności nie brakuje – prawo podatkowe w USA to setki tysięcy zapisanych stronic ustaw i przepisów. I im wyższe dochody, tym więcej możliwości. To dlatego miliarder często oddaje proporcjonalnie fiskusowi mniejszą część swoich dochodów niż statystyczny przedstawiciel klasy średniej.
Z tych przywilejów korzystał także Donald Trump. W jakiej dokładnie skali – nie wiemy. I nie dowiemy się, dopóki nie ujawni swoich dochodów. O ile w ogóle na to się zdecyduje. Na razie biuro jego kampanii ograniczyło się jedynie do przypomnienia, że federalny podatek dochodowy to nie wszystko, a jako biznesmen jest zobowiązany wobec swoich akcjonariuszy, rodziny czy pracowników do nieprzepłacania fiskusowi ponad to, co konieczne. „Oprócz tego, pan Trump zapłacił setki milionów dolarów w podatkach od nieruchomości i od sprzedaży, w akcyzie, podatkach miejskich, stanowych, świadczeniach pracowniczych oraz podatkach federalnych” – czytamy w oświadczeniu. Przy okazji przypomniano, że dzięki temu zna prawo podatkowe lepiej niż jakikolwiek inny kandydat ubiegający się o urząd prezydenta.
Podwójny standard?
Odpowiedź na pytanie, na ile historia z podatkami zaszkodzi kandydatowi republikanów nie jest jednoznaczna, choć z pewnością obóz Hillary Clinton będzie na każdym kroku o niej przypominać. Chodzi przecież o wzbudzenie w przeciętnym wyborcy bezinteresownej zawiści – to on mógł nie płacić i się bogacić, podczas gdy my w tym samym czasie… itd. itp. Ujawnienie, że Trump przez dłuższy czas nie płacił IRS nawet złamanego centa od swoich dochodów nie zostanie dobrze odebrane przez tę część wyborców. Media będą głośno przypominać, że standardy obowiązujące polityków są tu dużo wyższe od tych, które dotyczą biznesmenów i ludzi show-biznesu. Wyborcy mogą odebrać jako hipokryzję apele o ograniczenie wydatków i wzmocnienie obronności USA wypowiadane przez kogoś, kto przez wiele lat nie przeznaczył na ten cel nawet ułamka swoich dochodów.
Podatkowy „geniusz”
Z drugiej strony miliarder ma mnóstwo zwolenników wśród zagorzałych przeciwników państwa federalnego, uważających każdego ofiarowanego fiskusowi centa za pieniądze wyrzucone w błoto. Dla wielu z nich publikacja w „New York Timesie” nie jest niczym więcej jak przejawem niechęci liberalnych mediów, które od początku nie kryją niechęci do Donalda Trumpa. Ta grupa wyborców nie przyjmie argumentów o katastrofalnych błędach biznesowych kandydata na prezydenta, zmuszonego wielokrotnie do uciekania się do bankructwa. Za to dużo przychylniej przyjmie wyjaśnienia takich polityków jak były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani, czy obecny gubernator New Jersey Chris Christie, którzy mówią o „geniuszu” Trumpa przejawiającym się w karkołomnej sztuce legalnego unikania podatków. „Mamy do czynienia z całkowicie zgodnym z prawem wykorzystaniem kodeksu podatkowego. Tylko głupiec nie skorzystałby z takiej możliwości” – mówi były gospodarz Wielkiego Jabłka.
Według najnowszych sondaży ujawnienie zeznań podatkowych kandydatów jest ważną kwestią dla 62 proc. wszystkich wyborców. Trudno więc jest lekceważyć ten aspekt kampanii wyborczej. Nie bez znaczenia jest także fakt, że zmiany w prawie podatkowym jakie proponuje Hillary Clinton uderzą po kieszeni zarówno ją samą, jak i jej rodzinę. Tymczasem to, co proponuje Trump oznacza dalszy wzrost przywilejów dla deweloperów i właścicieli wielkich nieruchomości, a więc skorzystałby na tym także i sam kandydat Partii Republikańskiej. Ale zwolennicy Trumpa i takie podejście zinterpretują jako przejaw biznesowego „geniuszu”. Tylko 10 proc. spośród osób wspierających jego kandydaturę traktuje kwestię ujawnienia zeznań podatkowych jako naprawdę istotną.
O wszystkim rozstrzygną więc… niezdecydowani.
Jolanta Telega
[email protected]
Reklama