Prezydent Barack Obama oficjalnie poparł i namaścił Hillary Clinton na swoją potencjalną następczynię. Pytanie tylko, na ile to pomoże byłej pierwszej damie w walce o Biały Dom. Znamy bowiem kampanie, w których poparcie odchodzącego prezydenta okazywało się pocałunkiem śmierci.
Tak było w 2000 roku, kiedy demokraci starali się „ukryć” podczas kampanii Billa Clintona, aby ułatwić zadanie jego wiceprezydentowi Alowi Gore’owi. Było to tuż po słynnej aferze rozporkowej, która znacznie zmniejszyła szanse demokratów na utrzymanie kontroli nad Białym Domem. Wybory wygrał wówczas w kontrowersyjnych okolicznościach George W. Bush. Osiem lat później historia powtórzyła się. Odchodzący po dwóch kadencjach Bush junior był tak niepopularny, że praktycznie wyłączono go z kampanii. Nie pomogło to republikanom. W wyborach zwyciężył zdecydowanie młody senator z Illinois i pierwszy Afroamerykanin w historii Barack Obama, zostawiając w pokonanym polu senatora z Arizony Johna McCaina.
Od rywalizacji do współpracy
W 2008 roku Barack Obama najpierw wygrał prawyborczą walkę z Hillary Clinton, a potem zaproponował jej stanowisko sekretarza stanu. Była pierwsza dama nie wróciła do Senatu (reprezentowała stan Nowy Jork) i kierowała dyplomacją USA przez pierwszą kadencję Obamy, a potem odeszła z wyraźną intencją przygotowania się do tegorocznej kampanii wyborczej.
Tym razem jednak Partia Demokratyczna zdecydowała się na inną taktykę. Biały Dom trochę zwlekał, czekając na wynik prawyborów, ale ostatecznie zdecydował się na wsparcie kandydatki. Podczas wiecu w Charlotte Obama przedstawiał swoją byłą konkurentkę (a potem lojalną współpracownicę) jako najlepiej wykwalifikowanego kandydata do pełnienia funkcji prezydenta w historii USA.
Prezydencka dywidenda
Obóz Hillary Clinton najwyraźniej także doszedł do wniosku, że prezydenckie poparcie jeśli nawet specjalnie nie pomoże, to przynajmniej nie zaszkodzi kandydatce demokratów. Dziś Obama jest bardziej popularny od Hillary Clinton i może pomóc w mobilizacji elektoratu Partii Demokratycznej. W przypadku Obamy wskaźniki zaufania oscylują wokół 50 procent. W przypadku Clinton – to zaledwie 40 proc., a 56 proc. ma o niej negatywną opinię. Bez wątpienia sztab demokratycznej kandydatki będzie miał co robić. A Barack Obama może posłużyć jako pomost dla zwolenników Berniego Sandersa, którzy zawiedzeni porażką ich kandydata mogą po prostu nie zagłosować w listopadzie.
Obama postrzegany jest jako bardziej lewicowy polityk od przesuniętej w kierunku centrum byłej pierwszej damy. Ta ostatnia, co prawda, pod wpływem retoryki Berniego Sandersa zmieniła nieco stanowisko w kilku sprawach, ale nie przekonało to lewego skrzydła demokratów. Prezydent cieszy się więc większym poparciem młodego elektoratu, mniejszości etnicznych i samotnych kobiet. Nie mówiąc już o takich drobiazgach, jak dostęp do gigantycznej bazy adresów poczty elektronicznej, które pozostały Obamie z ostatnich dwóch kampanii, oraz możliwości prezydenta w zdobywaniu pieniędzy, bez których nie można dziś wygrać żadnych wyborów. Trzeba jednak pamiętać, że Barack Obama po ośmiu latach spędzonych w Białym Domu przestaje być postrzegany jako kandydat naruszający status quo. Hasło „Change” (zmiana), z którym wygrywał pierwsze wybory, mocno już wyblakło. Dziś postrzegany jest przez młodych wyborców jako część kontestowanego establishmentu.
Barack Obama może posłużyć jako pomost dla zwolenników Berniego Sandersa, którzy zawiedzeni porażką ich kandydata mogą po prostu nie zagłosować w listopadzie"
Bilans zysków i strat
Mimo tych zastrzeżeń potencjalnie prezydent może wyświadczyć Hillary Clinton wiele przysług. Obama zawsze lepiej radził sobie w kampaniach wyborczych (stąd jego sukces w 2008 roku). Jego obecność zawsze przyciąga uwagę mediów, co dla kampanii kandydatki jest czystym zyskiem. Wreszcie Barack Obama będzie mógł podczas swoich wystąpień dużo ostrzej atakować republikańskiego kontrkandydata Hillary – Donalda Trumpa. Będzie mówił rzeczy, na które pani Clinton nigdy nie będzie mogła sobie pozwolić, tym bardziej że ma z miliarderem osobiste porachunki. To przecież Trump przez lata podważał miejsce urodzenia Baracka Obamy, zmuszając tego ostatniego do opublikowania metryki urodzin.
Problem w tym, że podczas kampanii republikanie z pewnością nie zapomną o błędach w polityce zagranicznej administracji Obamy i będą obciążać odpowiedzialnością Hillary Clinton za wszystkie możliwe błędy – zawinione i niezawinione.
Była sekretarz stanu będzie musiała wziąć odpowiedzialność nie tylko za sukcesy administracji w okresie, kiedy kierowała dyplomacją, ale także za kilka spektakularnych porażek. Jedną z nich jest konflikt w Syrii. Powstania tzw. Państwa Islamskiego można by było uniknąć, gdyby nie popełnione przez Zachód błędy. To także za czasów Hillary Clinton doszło do ataku na amerykański konsulat w Bengazi, w wyniku którego zginął ambasador USA w Libii Chris Stevens, co było konsekwencją wspieranej przez Waszyngton polityki usunięcia Muammara Kadafiego. W efekcie doprowadziło to destabilizacji tego kraju. Nie będzie jednak musiała tłumaczyć się z korzystania z prywatnych serwerów poczty elektronicznej przy załatwianiu spraw państwowych.
Z drugiej strony w tym samym czasie amerykańskim służbom udało się dopaść Osamę bin Ladena i zacząć nuklearne negocjacje z Iranem. Hillary Clinton wspierała także zbliżenie USA z azjatyckimi gigantami – Indiami i Chinami oraz normalizację stosunków z Kubą.
Wyborcy interesujący się polityką zagraniczną będą też chcieli uzyskać odpowiedź – jak przyszła prezydent widzi rolę Stanów Zjednoczonych w szybko zmieniającym się świecie. Hillary Clinton uważana jest za bardziej „jastrzębią” od „gołębiego” Baracka Obamy. Według analityków będzie przyjmować bardziej konfrontacyjne stanowisko wobec Rosji, czy Iranu, ale jednocześnie dużo ostrożniej będzie zgadzać się na rozmieszczanie amerykańskich żołnierzy w różnych punktach globu. Na pewno poszukiwać będzie bardziej efektywnej strategii na Bliskim Wschodzie. Jakie będzie jej stanowisko w sprawie wschodniej flanki NATO, a więc i bezpieczeństwa Polski – pozostaje wielką niewiadomą.
Czas na republikanina?
Przeciwko Hillary Clinton – oprócz kwestii zaufania do jej kandydatury – przemawia także prawo politycznego wahadła. Po ośmiu latach rządów demokratów w Białym Domu wyborcy mogą dojść do wniosku, że przyszła pora na republikanów. Tak było przecież w 2000 i 2008 roku. Ostatnim wyjątkiem od tej reguły było zwycięstwo George’a Busha (ojca) w 1988 roku po ośmiu latach rządów Ronalda Reagana. Jedyną nadzieją demokratów pozostaje więc sam Donald Trump, jego ostra retoryka oraz potencjalne błędy, jakie może popełnić w kampanii, alienując kolejne grupy wyborców.
Jolanta Telega
[email protected]