Pielęgniarki zdradziły demokrację – tak najkrócej podsumować można zakończenie trwającego 16 dni strajku w podwarszawskim Centrum Zdrowia Dziecka. Opozycja bardzo na ten strajk liczyła – zdaniem PiS nawet wręcz go inspirowała – bo „obrona demokracji” jako główne hasło antypisowskiej irredenty nie sprzedaje się jednak najlepiej, a pielęgniarki są grupą zawodową darzoną bodaj największą społeczną sympatią. Może za słabą, by w darwinistycznej rzeczywistości „sprawiedliwości społecznej” coś dla siebie wywalczyć, ale krzywdzenie jej bardzo psuje władzy wizerunek.
Sprawa mogłaby – gdyby komuś na tym zależało – posłużyć jako modelowy przykład wszystkich nawarstwionych latami patologii polskiej służby zdrowia. Najpierw to, na co nikt nie ma wpływu: zupełnie nieracjonalna, odziedziczona po PRL infrastruktura, oparta na klinikach – molochach. Takie było ustrojowe założenie PRL, że wszystko ma być wielkie i centralne, więc zamiast małych szpitali blisko ludzi budowano takie właśnie cuda jak CZD; mówiąc nawiasem, szczególnie na zachodzie kraju, gdzie miały one stanowić „bliskie zaplecze medyczne” dla wojny z kapitalizmem, wojny, której wymogom – swoją drogą za mało o tym się mówi – do lat siedemdziesiątych podporządkowane było w „obozie socjalistycznym” praktycznie wszystko. Dalej, żeby już nie przypominać całej pełnej zakrętów historii 25-lecia, były decyzje rządu Tuska, który miał dwa priorytety. Po pierwsze – żeby jak najwięcej na zdrowiu obywateli zaoszczędzić, po drugie – żeby w oczach wyborców za nie nie odpowiadać. Jedną z tych decyzji były regulacje dotyczące niższego personelu medycznego, będące bezpośrednią przyczyną tragicznej sytuacji i w CZD, i w innych szpitalach. Regulacje te określiły niby to „najniższy dopuszczalny poziom zatrudnienia” wspomnianego personelu, ale zrobiły to w taki sposób, że każdy dyrektor, postawiony przed koniecznością złapania finansowej równowagi i zaspokojenia przede wszystkim interesów lobby profesorsko-ordynatorskiego i koncernów farmaceutycznych, uznaje poziom minimalny za standardowy.
Efektem są nie tylko niskie zarobki. W obłudzie „bezpłatnej” służby zdrowia od lat za wszystko płaci się dodatkowo, więc każdy wie, że nisko płatna pielęgniarka wyjdzie jakoś na swoje, tyrając na dodatkowych prywatnych zleceniach, płatnych prosto do kieszeni przez rodziny pacjentów. Efektem jest pogłębiający się od lat brak perspektyw tego powszechnie lubianego zawodu.
To znaczy, perspektywą jest tylko emigracja. W szkołach pielęgniarskich uczy się nie tylko umiejętności ściśle zawodowych, ale też języków obcych – co charakterystyczne, na pierwszym miejscu nie jest wcale angielski, ale norweski. Bo tam właśnie, korzystając ze swobody przemieszczania się i podejmowania pracy, lądują w większości młode Polki. W krajach, gdzie na 1000 mieszkańców pracuje 17 pielęgniarek, a nie, jak w Niemczech – 13, czy, jak w Polsce – 6. I gdzie średnia wieku pielęgniarki czy położnej nie wynosi, jak u nas w tej chwili, około 50 lat.
I to te liczby, nie strajk i możliwość jego rozlania się po innych placówkach, do czego zupełnie otwarcie i bezczelnie wzywała opozycja i jej media, powinny naprawdę niepokoić rządzących. Pielęgniarki z CZD, przeciągając strunę do oporu, wytargowały po trzysta dodatkowych złotych na głowę – średnio – i wrócą do łóżek małych pacjentów z poczuciem zwycięstwa. Miały ten atut, że CZD jest pod bezpośrednim zarządem ministra, w przeciwieństwie do większości polskich szpitali, które PO „oddała” samorządom, by odepchnąć od siebie problemy. PiS odetchnął z ulgą, opozycja jęknęła z zawodu, media straciły zainteresowanie sprawą. Ale sytuacja jak była, tak pozostaje chora. I czasu na wymyślenie skutecznej kuracji jest coraz mniej.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Wikipedia
Reklama