To opowieść o pewnym bardzo specyficznym stylu dziennikarstwa, w którym autor (reportażysta, dokumentalista etc.) zamiast pozostawać biernym obserwatorem, angażuje się osobiście w swój materiał.
Bez zahamowań włącza swoje opinie i dygresje, nadając przekazywanej treści konkretny kontekst interpretacyjny, często myląc dziennikarstwo z beletrystyką.
Styl miał swoje pięć minut w latach 60. i 70. XX wieku, ale wydaje się, że obecnie przeżywa w niektórych rejonach świata swój renesans.
Szkieletem gonzo jest „przeświadczenie, że dziennikarstwo może być bardziej prawdziwe i dosłowne bez przestrzegania tradycyjnych zasad reportażu, czy podstawowych prawideł sztuki dziennikarskiej, w tym zasad etycznych. Sam styl wywodzi się bezpośrednio z XX-wiecznego literackiego prądu intelektualnego zwanego Nowym Dziennikarstwem”.
Swoje podwaliny gonzo wynosi wprost z amerykańskich mediów. Za ojca gonzo uznaje się Huntera S. Thompsona, pisarza reportera, publikującego m.in. dla „The New York Timesa”, „Rolling Stone”, „Playboya”. Ale twórcą samej nazwy był Bill Cardoso, wydawca gazety „Boston Globe”, który po przeczytaniu artykułu Thompsona pt. „Gonitwa Kentucky jest dekadencka i zdegenerowana” miał krzyknąć: „This is pure gonzo!”.
Od tego miejsca zaczyna się najciekawsza historia: symbolem gonzo stał się plakat autorstwa malarza Toma Bentona, prywatnie przyjaciela Thompsona, na którym widnieje dłoń o dwu kciukach trzymająca szczyt kaktusa zwanego jeżowcem Williamsa, zawierającego meskalinę. Dla niewtajemniczonych: wysokie dawki meskaliny wywołują silne zmiany percepcyjne i bardzo wyraźne efekty wizualne, szczególnie przy zamkniętych oczach. Po przyjmowaniu kolejnych dawek występuje zjawisko tolerancji.
Oto do czego może doprowadzić nadużywanie gonzo w dziennikarskim fachu. Najpierw ogłupienie, a następnie rozwinięta na nie tolerancja. Może jednak warto nie zamykać (przymykać) oczu.
Małgorzata Błaszczuk
fot.Alexas_Fotos/pixabay.com
Reklama