Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 14 listopada 2024 15:55
Reklama KD Market

“Leciałem z prezydentem 11 września”. Wspomienia pilota

“11 września 2001 roku był dla mnie normalnym dniem pracy. Tak, jak każdego dnia, moim zadaniem było chronić prezydenta” – tak dzień, który na zawsze zmienił świat wspomina pilot Air Force One, pułkownik Mark Tillman.
“11 września 2001 roku był dla mnie normalnym dniem pracy. Tak, jak każdego dnia, moim zadaniem było chronić prezydenta” – tak dzień, który na zawsze zmienił świat wspomina pilot Air Force One, pułkownik Mark Tillman. Tego dnia słowa „chronić prezydenta” miały jednak zupełnie inne znaczenie niż kiedykolwiek w historii USA.
Pułkownik Tillman o zamachach terrorystycznych 11 września 2001 roku dowiedział się tak samo jak większość z nas: z telewizji. Z tą różnicą, że jego telewizor znajdował się na pokładzie prezydenckiego samolotu Air Force One. „Szykowaliśmy się do wylotu z Florydy kiedy radio operator kazał mi włączyć telewizor” –wspomina Mark Tillman. „Z przerażeniem patrzyłem na zdjęcia z Nowego Jorku. Kiedy drugi samolot uderzył w wieże WTC wiedziałem, że dzieje się coś potwornie złego. W tej samej chwili zaczęliśmy dostawać drogą radiową informacje od różnych federalnych agencji”. Były prezydencki pilot przyznaje, że błyskawicznie pojawiła się w jego głowie myśl, że za wszelką cenę musi bezpiecznie przewieźć George W. Busha do Waszyngtonu. Tillman nie wiedział jeszcze, że ten plan ulegnie zmianie. Załoga Air Force One błyskawicznie zaczęła przygotowania do wylotu z Florydy. George W. Bush odwiedzał jedną ze szkół w Sarasocie. Kiedy terroryści mordowali tysiące Amerykanów, nieświadomy tych wydarzeń prezydent czytał bajki drugoklasistom. „Dostaliśmy informację, że porwanych zostało około dziewięciu samolotów pasażerskich. Tak nam powiedzieli agenci Secert Service i innych agencji. Nie wiedzieliśmy, czy my też jesteśmy celem ataku. Nikt tak naprawdę tego nie wiedział. Szybko uznaliśmy jednak, że wielki Boeing 747 zaparkowany na pasie startowym jest idealnym celem, więc zabiera się z Sarasoty jak najszybciej” – wspomina pułkownik Tillman. Kiedy na pokład wchodził prezydent Tillamn, zgodnie ze zwyczajem, czekał na najważniejszego pasażera, który chciał jak najszybciej lecieć do Waszyngtonu. „Moim obowiązkiem jest patrzyć jak prezydent wchodzi po schodach i upewnić się, że bezpiecznie wkracza na pokład. Tak było i tego dnia. Był bardzo profesjonalny. A my od razu byliśmy gotowi do startu”. Była to jednak podróż inna od wszystkich. Jeszcze przed startem agenci Secret Service dostrzegli mężczyznę stojącego przy ogrodzeniu lotniska z podejrzanym przedmiotem w ręku. Według nich mogła być to strzelba. „Każdy i wszystko mogło stanowić zagrożenie. Agenci poprosili mnie abyśmy nie przejeżdżali na pas startowy obok tego człowieka. Nie wiedzieliśmy co trzyma on w ręku i czy może nam zagrozić. Wystartowałem więc z innego pasa, w zupełnie innym kierunku niż mięliśmy lecieć” – wspomina Tillman. Mężczyzna przy ogrodzeniu lotniska okazał się być tylko entuzjastą lotniczym, robiącym zdjęcia samolotom. Wkrótce do pilota dotarły kolejne informacje o potencjalnym zagrożeniu. „Kiedy byliśmy nad Gainsville otrzymaliśmy informację z wieży kontrolnej w Jacksonville: ‘Air Force One macie jeden samolot za sobą oraz drugą maszynę nad sobą, która zniża swój lot. Nie mamy z nimi kontaktu. Ich radio nie działa’. Błyskawicznie pomyśłeliśmy, że jednak jesteśmy celem i że ktoś zauwazyl nas startujących z Sarasoty I teraz podąża za nami. Nie mięliśmy pojęcia czym dysponują terroryści i ilu ich jest.” Pulkownik Tillman zdecydował zmienić kurs odleciał w kierunku Zatoki Meksykańskiej. Chciał przekonac się czy prezydencki samolot jest na celowniku terrorystów. tajemniczy samolot odleciał jednak w innym kierunku. Później okazało się, że maszyna zgubiła swój transponder a piloci nie zmienili w pokładowym radiu częstotliwości, na której mogliby porozumieć się z wieżą kontrolną. Na tym jednak nie skończyły się problemy. Wkrótce po tym Pułkownik Tillmand otrzymał mrożącą krwe w żyła informację od wiceprezydenta: Angel was next. (Anioł jes następny). Słowo „Anioł” używane było przez Secret Service na określenie prezydenckiego Air Force One. Wiadomość oznaczała więc, bezpośrednie zagrożenie dla samolotu, na pokładzie którego znajdował się George W. Bush. Kapitan poprosił więc o asystę myśliwców. „Pomyślałem, że jeżeli do ataku na nas zostanie użyty samolot pasażerski, dobrze będzie mieć przy sobie myśliwce, które będą w stanie interweniować” – wspomina Tillman.
Po raz kolejny informacja przekazana pilotowi okazał się być jednak błędna. „Anioł” nie był celem. Zapadła jednak decyzja, że prezydent nie poleci do Waszytngtonu. Kontrolerzy lotniczy nie byli bowiem w stanie określić ile samolotów zostało uprowadzonych przez terrorystów i ile z nich wciąż znajduje się w powietrzu. Pułkownik Tillman zabrał więc prezydenta do baz wojskowych w Luizjanie i Nebrasce. Stamtąd George W. Bush przemówił do zszokowanych zamachami Amerykanów i nawiązał stałą komunikację z władzami wojskowymi. Po kilku godzinach Air Firce One ponownie jednak wystartował. „Przestrzeń powietrzna nad USA była zupełnie zamknięta. To było bardzi dziwne uczucie: radiostacje były zupełnie ciche, żadnych rozmów kontrolerów i pilotów. Nikt nie wydawał nam żadnych instrukcji dotyczących kursu. Nikogo innego nie było bowiem w powietrzu. To było niespotykane w takim kraju jak Stany Zjednoczone” –wspomina pilot. Pod koniec dnia zapadła decyzja, że prezydent poleci jednak do domu, do Waszyngtonu. To była najbardziej stresująca podróż w życiu doświadczonego pilota. „Nad największymi amerykańskimi miastami latały wojskowe myśliwce, które miały nas asekurować. Kiedy zbliżaliśmy się do Waszyngtonu modliłem się w duchu, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, żeby lądowanie przebiegło bezpiecznie.” Mark Tillman obawiał się, że stolicy na prezydenta czekają terroryści. „Wszyscy wiedzie dzieli, że prędzej czy później przywiozę prezydenta do Waszyngtonu. Bałem się, że ludzie, którzy przeprowadzili tak krwawe zamachy też o tym wiedzą i zaczaili się gdzieś, czekając na nasz przylot” – przyznaje pilot. Air Force One do samego lądowania eskortowany był przez myśliwce. Ich piloci salutowali mu kiedy bezpiecznie posadził maszynę na ziemi w bazie Andrews. Tuż przed lądowaniem pułkownik Tillman dostrzegł zniszczony budynek Pentagonu. „Dotarło w tedy do mnie co tak naprawdę się stało. Przez cały dzień robiliśmy wszystko by uniknąć zagrożenia i zapewnić bezpieczeństwo prezydentowi. Pomyślałem, że teraz jest wielki finał naszej misji. Muszę wylądować, a prezydent musi udać się do Bialego Domu i stawić czoła rzeczywistości.” Tego dnia George W. Bush bezpiecznie dotarł do Białego Domu, a pułkownik Mark Tillman wypełnił powierzone mu zadanie. Tillman z prezydentem latał do końca jego drugiej drugiej kadencji George'a W. Busha. W 2009 roku przeszedł na emeryturę. Po raz ostatni za sterami prezydenckiego samolotu zasiadł w dniu inauguracji Baracka Obamy. To właśnie Mark Tillman 20 stycznia 2009 roku zabrał George’a W. Busha z Waszyngtonu na jego ranczo w Teksasie. Dziś Mark Tillman także lata z prezydentem, ale prywatnej korporacji. I znacznie mniejszym samolotem. Magdalena Pantelis (na podst. Fox News)
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama