Już kilkanaście lat temu komentatorzy zwrócili uwagę na dziwną symetrię, jaka łączy politykę w Polsce i na Węgrzech. Przez długi czas było tak, że każdy zwrot nad Wisłą, w rok, dwa lata później powtarzał się nad Balatonem. Sytuacja zmieniła się, gdy w Polsce wybuchła afera Rywina. My mieliśmy wtedy klasyczną „zdradzoną rewolucję”: 80 proc. głosów w wyborach padło na PiS, PO, Samoobronę i LPR, a więc partie zapowiadające całkowitą zmianę politycznego paradygmatu, potem PO i PiS z sojuszników głoszących mniej więcej ten sam program stały się najzawziętszymi wrogami, potem PiS ugrzązł w koalicji z Lepperem oraz Giertychem i władzę, wciąż pod hasłami całkowitej zmiany, wziął Tusk, by w ciągu ośmiu lat dokonać stopniowo restauracji przedrywinowskiego układu. I obecnie PO otwarcie pozycjonuje się jako partia broniąca dorobku „dwudziestu pięciu lat wolności” i jego beneficjentów, co zresztą jest przyczyną jej problemów.
Węgrzy afery Rywina nie mieli, rządy tamtejszego połączenia Kwaśniewskiego z Tuskiem, Gyurcsanego, trwały dłużej, i skończyły się tak pełną kompromitacją, że gdy władzę wziął Orban, to po dwóch kadencjach realną opozycję wobec niego stanowią nie rozgromieni wtedy socjaldemokraci i liberałowie, ale nacjonalistyczny Jobbik. W ten sposób Węgry niejako wysunęły się na prowadzenie i teraz, odwrotnie niż kiedyś, to w Polsce dzieje się z opóźnieniem to, co kilka lat temu u naszych, jak mówi sławne przysłowie, „bratanków”.
Otóż u bratanków też było tak, że przegrawszy w wyborach, socjaldemokraci i liberałowie postanowili odwołać się do ulicy i zagranicy. Dokładnie tak, jak robią to dziś nad Wisłą PO i Nowoczesna. Na ulicę wyprowadzano raz po raz prawdziwe tłumy – antyorbanowskie manifestacje liczyły po sto, dwieście tysięcy ludzi, a w kraju dziesięciomilionowym to tyle, co w Polsce pół miliona. I odbywały się regularnie przez wiele miesięcy. A jednocześnie Europa zasypywała Węgry rezolucjami, potępieniami i brutalnymi w tonie pouczeniami.
Oczekiwana synergia działań ulicznych i eurodyplomatycznych jednak nie nastąpiła: Węgrzy nie dali się przekonać, że ich krajem rządzi faszysta, zagrażający demokracji i prawom obywatelskim oraz wpychający Węgry w katolicką ciemnotę i zacofanie, ośmieszające je w postępowej Europie. A nawet jeśli się dali przekonać, to uznali, że właśnie takich rządów chcą. Popularność Orbana stale rosła, protesty uliczne i potępienia zagranicy znudziły się i przestały działać, i, jako się rzekło, dziś, jeśli kurs Węgier może się zmienić, to tylko jeszcze bardziej w prawo.
Oczywiście, nigdzie nie jest powiedziane, że w Warszawie wszystko musi pójść tak samo, jak w Budapeszcie. Ale na razie sytuacja rozwija się uderzająco podobnie. Opozycja ogłosiła właśnie, że siódmego maja, w ramach obchodów oficjalnego święta Unii Europejskiej, zrobi wielką antypisowską manifestację pod hasłem „nie damy się wypchnąć z Europy”. Wybór daty i hasła, a także zaproszenie na demonstrację przywódców unijnych są znaczące. Pierwotnie dniem protestu miał być trzeci maja, a hasłem – obrona konstytucji. Jak widać, PO, Nowoczesna i niedobitki lewicy świadomie wybrały jednak polaryzację na innej osi: polskość-europejskość. Wy się odwołujecie do chrztu Polski i Żołnierzy Wyklętych – a my mówimy słowami byłego prezydenta „Wybierzmy przyszłość”, czyli Europę. Wy jako źródło imponderabiliów wskazujecie tradycję i Kościół – my polityczną poprawność i rezolucje unijne. Wy namawiacie Polaków na narodową dumę i mówicie im, że są kolonizowani, a my, że Unia dała kupę kasy i da jeszcze większą, jeśli będziemy posłuszni.
Nie jest nigdzie powiedziane, że Kaczyński musi odnieść taki sam sukces jak Orban. Ale opozycja robi co może, by tak się stało.
Rafał A. Ziemkiewicz
Reklama