Po prawyborach w stanie Nowy Jork niemal pewne jest to, że minirewolucja Berniego Sandersa dobiega końca. Choć kandydatura ta wywołała sporo entuzjazmu, szczególnie wśród ludzi młodych, jego szanse na zdobycie nominacji Partii Demokratycznej stały się znikome. Nie zmienia to faktu, że senator ze stanu Vermont sporo namieszał i zmusił niespodziewanie Hillary Clinton do sporego, politycznego wysiłku.
Kandydatura Sandersa przyniosła też dwie inne, zaskakujące rzeczy. Przede wszystkim po raz pierwszy w powojennej Ameryce słowo "socjalizm" w prezydenckiej kampanii wyborczej nie wykluczyło natychmiast z gry kandydata, która uważa siebie za socjalistę. Oczywiście Sanders nie jest socjalistą w sensie marksistowskim, lecz identyfikuje się raczej z europejską socjaldemokracją, ale jeszcze do niedawna termin ten był w amerykańskim słownictwie politycznym niemal przekleństwem. Bernie pokazał, że można złamać to tabu i prowadzić skuteczną kampanię wyborczą z etykietą socjalisty wypisaną na plecach.
Sanders złamał też inne tabu, być może znacznie ważniejsze od wszelkich rozważań terminologicznych. Na kilka dni przed nowojorskimi prawyborami powiedział w jednym ze swoich wystąpień, iż w roku 2014 Izrael zastosował w kampanii zbrojnej w strefie Gazy siłę "nieproporcjonalną" w stosunku do zagrożenia. Dodał też, że premier Benjamin Netanjahu "nie zawsze ma rację" i że Ameryka winna traktować Palestyńczyków z należytym poważaniem.
Słowa te, padające z ust polityka ubiegającego się o urząd prezydenta, złamały w sposób dość dramatyczny niepisane zasady, zgodnie z którymi Ameryka nigdy nie krytykuje otwarcie Izraela, nawet w obliczu kontrowersyjnych poczynań rządu tego kraju. To, że Sanders odważył się na taką krytykę, jest szczególnie znamienne dlatego, iż zrobił to w stanie Nowy Jork, gdzie mieszka najwięcej osób żydowskiego pochodzenia, i że sam jest Żydem. Być może jego postawa kosztowała go pewną ilość głosów, ale doszedł zapewne do wniosku, że w ostatecznym rozrachunku ważniejsze jest to, by zerwać z proizraelskimi tradycjami w amerykańskiej polityce, które w znacznej mierze uniemożliwiają funkcjonowanie Ameryki w roli obiektywnego arbitra bliskowschodniego.
Kalkulacje polityczne Sandersa są z pewnością słuszne. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, głosy Amerykanów żydowskiego pochodzenia nie mają większego wpływu na wynik wyborów prezydenckich. Stanowią zaledwie 2 proc. ogólnego elektoratu, przy czym największe skupiska osób wyznania mojżeszowego istnieją w stanach Nowy Jork i Kalifornia, które i tak głosują zwykle zdecydowanie na demokratów, a zatem walka o te dwa stany niemal zawsze jest z góry przesądzona.
Bernie prezydentem USA niemal na pewno nie będzie. Jego zasługą pozostanie jednak to, że sprowokował dyskusję o rzeczach, które przez wiele dekad chowane były skrzętnie pod dywanik politycznego kunktatorstwa i bojaźliwości. Sztandarowym tematem tego rodzaju jest sprawa bezkrytycznego wspierania przez Biały Dom państwa żydowskiego.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Bernie Sanders fot.Michael Reynolds/EPA
Reklama