Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 16:01
Reklama KD Market

Grzegorz „Zniszczę Się”

W całej swojej aktywności komentatora politycznego – a, chwalić Boga, piszę o polskiej polityce od 1 stycznia 1991 roku – nie przypominam sobie równie spektakularnej i szybkiej kompromitacji, jak ma to miejsce w wypadku Grzegorza Schetyny. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że po totalnych platformerskich nielotach, Ewie Kopacz i Bronisławie Komorowskim, zdoła on wyciągnąć wciąż mającą przecież ogromny potencjał PO z depresji i nadać jej nową dynamikę. Wszystko zdawało mu się sprzyjać. Jako polityk od lat sekowany i spychany przez Tuska do wewnętrznej opozycji mógł śmiało odciąć się od „błędów i wypaczeń”, które skompromitowały PO w oczach wyborców, wskazać je, potępić i zaproponować „partię tę samą, ale nie taką samą”. Z kolei jako lider ugrupowania mającego pieniądze, wpływy w samorządach mógł bez trudu zepchnąć na pozycję „opozycji pomniejszej” Ryszarda Petru – a wiadomo z doświadczenia, że mając dwa byty podobne, wyborcy postawią w końcu na ten większy.

Tymczasem potwierdziło się, że kto całe życie był „prawą ręką”, ten się zwyczajnie nie nadaje, by nagle stać się głową. Grzegorz Schetyna „szacun” zdobył sobie w czasach, gdy robił za partyjnego stupajkę Tuska. Bezlitośnie wykańczając jego wrogów – Piskorskiego, śp. Gilowską, Rokitę i kolejnych – stał się człowiekiem budzącym w partii grozę, co podkreślał przydomek Grzegorz „Zniszczę Cię”. Nie zauważono jakoś, że był w tym skutecznym niszczeniu tylko wykonawcą, zabójcą na zlecenie, a groza, jaką budził, była tylko odbitym światłem szefa, pragnącego przy całej swej brutalności zachowywać pozory. Gdy w końcu Tusk uznał, że mu Schetyna wyrósł za duży, załatwił go bardzo łatwo – tak łatwo, że wręcz nasuwało się podejrzenie, iż Schetyna sam z siebie jest raczej słaby. Ale nikt tak nie pomyślał, dobry pijar trwał i w końcu pozwolił Schetynie wymęczyć powrót do znaczenia. Choć wynik w partyjnych wyborach – 7,5 tysiąca głosów, połowa uprawnionych – wskazywał na wygraną raczej „z braku laku” niż z uwagi na wzbudzony entuzjazm.

Bilans kilku miesięcy szefowania Schetyny okazał się dla PO fatalny. Zamiast natchnąć działaczy nową energię i nadzieją nowy szef przestraszył ich wszystkich, skupiając się na demonstracyjnej pomście na rywalach, rękami których wycinał go swego czasu Tusk. W efekcie doszło do rozłamu w partyjnym mateczniku PO, na Dolnym Śląsku, gdzie w spektakularny sposób straciła PO władzę. W paru innych regionach podniósł się bunt, Schetyna zaczął więc rozwiązywać zarządy, na co kolejni działacze lokalni i posłowie zaczęli publicznie grozić przejściem do Petru, a nawet rozłamem i utworzeniem nowego klubu w Sejmie.

Jeszcze gorszym błędem z punktu widzenia PO było ogłoszenie przez Schetynę strategii „totalnej opozycji”. Po przegranych wyborach i utracie władzy przyznanie się do błędów i ich rozliczenie, choćby najbardziej nieszczere, to absolutne minimum przyzwoitości i demokratyczna rutyna. Tymczasem PO pozostała na pozycjach „nic się nie stało” i wybranej przez większość Polaków zmianie przeciwstawia ideę „żeby znowu było, jak było”. To socjotechniczne samobójstwo wzmocnił na dodatek Schetyna, skupiając się na zabiegach o międzynarodowe potępienie dla Polski. Nie wszystkim podoba się to, jak PiS gra z Trybunałem, ale nawet wśród tych krytycznie nastawionych przeważa opinia, że polskie brudy powinno się prać w domu, a nie latać na skargę do mocarstw.

W efekcie największa partia opozycyjna zamiast odzyskiwać centrowych wyborców skazała się na szarpanie z konkurentami w nienawiści do PiS. I przegrywa, bo skoro PO nie widzi w swoich rządach żadnych błędów, Petru staje się przy wszystkich swoich wadach wyborem bardziej obiecującym. Grzegorz Schetyna stanowczo zasłużył na nowy przydomek – taki właśnie jak w tytule.

Rafał A. Ziemkiewicz

Na zdjęciu: Grzegorz Schetyna fot. Valda Kalnina
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama