Było po czwartej rano. Usiadłam do komputera, do którego zaprowadził mnie jakiś wewnętrzny nakaz, do dziś trudny do wytłumaczenia. Otworzyłam serwis agencyjny, który krzyczał czerwonymi nagłówkami. Z niedowierzaniem i przerażeniem je czytałam. Kilka minut później zadzwonił telefon najpierw jeden, potem drugi i kolejny. Koledzy dziennikarze upewniali się, że już wiem. Był bardzo wczesny poranek 10 kwietnia 2010 roku. Jeden z tych, których się nie zapomina.
Ta największa tragedia w powojennej historii Polski na krótką chwilę zjednoczyła naród. Poczucie przynależności należało do rzadkich doświadczeń archetypicznych, które nieczęsto dają się w tak oczywisty sposób zdefiniować, a jeszcze rzadziej odczuć. Poczucie, że „wszyscy jesteśmy Polakami” było doświadczeniem z kategorii tych, które pozostawiają w krwiobiegu stały ślad, a w psychice traumatyczną skazę.
W czasie sześciu lat dzielących nas od tragedii pod Smoleńskiem ten sam naród, który 10 kwietnia poczuł zbiorową emocjonalną więź, która wydawała się go scementować, powiedział sobie chyba wszystko, podzielił się, napiętnował, opluł, naubliżał. A na koniec posortował na lepszych i gorszych. Wobec tej tragedii, której upływ czasu w żaden sposób nie umniejszył, nie potrafimy zachować się jak wspólnota, żałośnie zawłaszczając i uzurpując sobie prawa do tego dramatu.
10 kwietnia 2010 roku na pokładzie prezydenckiego tupolewa zginęło 96 osób. Żony straciły mężów, rodzice – dzieci, dzieci – matki i ojców. Od sześciu lat najbliżsi, nie tylko ci z pierwszych stron gazet – stają oko w oko z nieobecnością tych, których kochali. Zamiast jazgotu medialnego i politycznego może warto uszanować ich żałobę, której nie jest im dane tak naprawdę przeżyć.
W tym miejscu niezwykłej aktualności nabierają słowa Stanisława Stroińskiego opublikowane w 1922 r. po zabójstwie prezydenta Narutowicza: "Więc ciszej, dużo ciszej, nad tą otwartą trumną, w żałobie, w skupieniu, w głębokim zastanowieniu się nad wszystkim, czego szargać i szarpać, i gwałcić nie wolno". Ciszej nad tą narodową trumną. A cisza wcale nie oznacza zapomnienia.
Małgorzata Błaszczuk
fot.Sergei Chirikov/EPA
Reklama