Wojna o Trybunał Konstytucyjny przeszła w fazę walk pozycyjnych i może tak trwać w nieskończoność. Ale wojna pozycyjna, jak wie każdy miłośnik historii, jest nudna. A tu przecież trzeba sprzedać jakąś „narrację”, jakieś „newsy” mediom. Dlatego trzeba stale kreować jakieś pozory „dziania się”. I tu trzeba przyznać panu prezesowi Rzeplińskiemu, że sprawnie wszedł w rolę polityka i przyszłego przywódcy opozycji.
Na kolejnym posiedzeniu Trybunał Konstytucyjny miał zająć się sporem o procedurę odwoławczą wobec decyzji o wyznaczaniu granic okręgów wyborczych. Sprawa dla mało kogo interesująca i dla mało kogo ważna – ważne jest tylko to, że Trybunał demonstracyjnie lekceważy sejmową ustawę i proceduje tak, jakby jej nie było, ale to z kolei przecież nic nowego. Zapowiadało się więc, że nie będzie z tego posiedzenia żadnej spektakularnej draki, ot tyle, co kolejny komunikat „na froncie bez zmian”.
Ale wspomniany pan Rzepliński na chwilę przed otwarciem posiedzenia oznajmił prasie, że dostał okropny, skandaliczny, haniebny, niedopuszczalny i tak dalej list od ministra Ziobro, w którym to Ziobro ośmiela się Trybunałowi grozić! Natychmiast całodobowe media zaniosły się oburzeniem, natychmiast rozpędziła się maszyna propagandy, politycy opozycji zaczęli zwoływać konferencje prasowe, by potępiać na nich Ziobrę, żądać nadzwyczajnych komisji w sprawie haniebnego listu, domagać się jego dymisji i postawienia przed Trybunałem Stanu i tak dalej. Ktoś tam w końcu wziął ten list i zauważył, że list jak list, można rzec, rutynowy, przypominający stanowisko rządu – w sumie nie było tam ani słowa, którego by nie znalazło się we wcześniejszych wystąpieniach przedstawicieli rządu. A dopatrywanie się pogróżek w stwierdzeniu, że Trybunał zdaniem ministra łamie prawo, było, delikatnie mówiąc, równie naciągane jak określenie mianem pogróżki, dajmy na to, przestrogi: „nie łam przepisów drogowych, bo doprowadzisz do wypadku”.
Z sensem czy bez sensu, nie ma to znaczenia: najważniejsze, że swoim wystąpieniem zdołał przewodniczący Trybunału wznieść chmury bitewnego pyłu i dostarczyć mediom materiału na cały dzień gadania i wyrażania oburzenia.
Rutyna. Wyrażanie oburzenia to główna broń i główna strategia anty-PIS-u. Ktoś tam w PiS-ie powiedział coś o rowerzystach – PiS obraża rowerzystów! Hańba, wszyscy dziś jesteśmy rowerzystami! Ktoś tam coś powiedział o złodziejach? Hańba, nazwał nas złodziejami! Z reguły są te preteksty do oburzenia wyrwane z kontekstu, naciągane i w ogóle groteskowe, ale okopani na swych pozycjach i czekający na odsiecz z Waszyngtonu i Brukseli wrogowie obecnej sejmowej większości nijak nie potrafią niczego lepszego niż oburzanie się wymyślić.
I w tym jest ich zasadnicza słabość. To nieustanne mobilizowanie powszechnego oburzenia przeciwko Kaczyńskim – które zaczęło się jakieś ćwierć wieku temu, odkąd Wałęsa powierzył im misję zniweczenia politycznej gry swoich wcześniejszych doradców – powoli, ale niepowstrzymanie skutkuje wzrostem poparcia dla PiS. W roku 2005 PiS zdobył w wyborach 25 proc. głosów. W roku 2007, po wściekłej kampanii niszczenia, zniesławiania i straszenia – 32 proc. Po kolejnych ośmiu latach straszenia i zohydzenia – już prawie 39 procent. I można być pewnym, że jeśli nic się nie zmieni, w następnych wyborach PiS bez trudu wygra ze wspólną listą PO-Nowoczesnej-PSL i lewicy.
Bo z punktu widzenia słyszącego ciągle oburzenie na Kaczyńskiego Polaka wygląda to tak, że PiS coś robi. Może dobrze, może gorzej, ale coś – ma jakąś wizję, do czegoś dąży. Jego przeciwnicy zaś nawet jak osiem lat rządzili niepodzielnie, to tylko straszyli Kaczyńskim, tak samo jak straszą nim teraz.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Rafał Guz/EPA
Reklama