Od dawna jest oczywiste, że to się nie uda, ale europejskie elity nie chcą przyjąć do wiadomości rzeczy oczywistej. Skłonne są dokonywać najdziwaczniejszych myślowych łamańców, byle tylko trwać przy swoim: multikulturalizm jest dobry i nie ma żadnego związku między szerokim otwarciem Europy na muzułmanów a islamskim terroryzmem.
Cóż, rewolucjoniści nigdy nie przyznają, że narobili zła. Pamiętam jeszcze, jak ponad trzydzieści lat temu, gdy świeżo odkryty AIDS siał strach i przerażenie, weterani rewolucji obyczajowej z pokolenia hippisów podobnie bezsensownie upierali się, że pomiędzy zarazą rozpowszechniającą się drogą płciową, a „zdobyczami” ich rewolucji, czyli upowszechnieniu etyki seksualnej a la podwórkowe koty, nie ma żadnego związku. Nie może być, bo uwolnienie seksu spod jakichkolwiek rygorów to postęp, a postęp zły być nie może, bo jest dobry i już.
Otwarcie Europy na imigrantów i utopia multikulturalizmu to też był postęp. Lewicy wydawało się, że sprytnie chwyta za ogon aż kilka srok. Po pierwsze – napływ imigrantów uratuje systemy tzw. ubezpieczeń społecznych (piszę „tak zwanych”, bo to gargantuiczny przekręt i sposób na okradanie i trzymanie w uzależnieniu milionów i całych pokoleń przez oligarchię bogaczy) zagrożone fatalną demografią zachodnich krajów. Po drugie – napływ imigrantów pomoże rozbić spoistość narodów i państw narodowych, które są, wedle lewicowej nauki, główną przeszkodą do zglajszachtowania Starego Kontynentu i wyhodowania z jego wymieszanej ludności – zgodnie z odwiecznym marzeniem lewicy – „nowego człowieka”, w tym wypadku „narodowości europejskiej”. Po trzecie wreszcie, napływ imigrantów dostarczy znakomitego pretekstu do niszczenia tradycji, a zwłaszcza chrześcijaństwa, również postrzeganego przez lewicę jako wielka przeszkoda na drodze do stworzenia Nowego Wspaniałego Świata, czy raju na ziemi. Obecność w homogenicznych dotąd społeczeństwach licznej grupy muzułmanów da pretekst, by zakazywać chrześcijańskiej symboliki i dechrystianizować życie codzienne – na przykład zakazywać noszenia krzyżyków i nawet choinki czy słowa „Christmas” na pocztówkach, jako obraźliwych dla wyznawców innych religii. To zresztą miało działać i w drugą stronę, bo i muzułmanom zakazywano ich symboli religijnych, na przykład noszenia tradycyjnych chust przez kobiety.
Oczywiście, opierało się to wszystko na przecenieniu własnej siły. Inspiratorzy i wykonawcy tej polityki byli pewni, że muzułmanie zaznawszy europejskiego bogactwa i przyjemności życia będą porzucać swą religię równie łatwo, jak rdzenni mieszkańcy kontynentu, europejska gospodarka wchłonie ich i szybko zintegruje z innymi pracownikami, a jako społeczność roztopią się w masie. Pierwszy eksperyment, dokonany przez Olofa Palme na żywym ciele Szwecji, zdawał się potwierdzać słuszność obranej drogi – na dodatek masowo obdarowywani obywatelstwem i zasiłkami muzułmanie zapewniali lewicy sukcesy wyborcze jako jej wierna klientela.
Ubiegłoroczna akcja Niemiec, zapraszających wszystkich chętnych i otwierających dla nich szeroko drzwi całej Europy, była obliczona na wszystkie te zakładane korzyści, i jeszcze jedną – młotem moralności i etyki, empatii wobec „uchodźców” próbowali Niemcy skruszyć suwerenność małych państw, szczególnie Europy Środkowej, zmuszając je do przyjęcia dyktatu „relokacji” przybyszów.
Po raz kolejny skutek jest ten sam, jaki zawsze przynoszą lewicowe pomysły na budowę raju na ziemi – katastrofa. Na razie nie ma nikt pomysłu, jak z niej wybrnąć. Być może poprzez masową ucieczkę białych Belgów, Francuzów i innych do szczęśliwie nie dotkniętych dobrodziejstwem multi-kulti zacofanych krajów, takich jak Polska.
Rafał A. Ziemkiewicz
Na zdjęciu: Uchodźcy na stacji kolejowej w Passau w Niemczech fot.Armin Weigel/EPA
Reklama