Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 14:17
Reklama KD Market

Wojna na niby

Otworzyłem oczy, a chwilę potem zerknąłem na ekran smartfona. Zamachy w Brukseli. Samobójcze, czyli dżihadyści, trzydzieści trupów. Wstałem, zrobiłem sobie kawę i kanapkę. Poranny serwis o kolejnym akcie terroru wzbudził we mnie tyle emocji co moje śniadanie.

Znak czasów, emocjonalnego wypalenia, czy wszechobecności medialnej przemocy? Krew leje się przecież codziennie, tryska z ekranów telewizorów, to już nie te czasy, kiedy szokowała filmowa scena z ucinaniem gumowej głowy. Kto w internecie nie widział prawdziwego ścięcia, ręka w górę.


Wtorkowe zamachy nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia i nie wydaje mi się, żebym w swojej obojętności był osamotniony. W sumie prawie dzień jak co dzień. Jakoś nie widzę wysypu belgijskich flag, przybyło trochę więcej antyislamskich filmików i islamofobicznych memów, w telewizjach sypnęło eksperckimi gadającymi głowami, które udają, że wiedzą jak rozwiązać problem. Nie wiedzą.


Prezydent Obama w wystąpieniu oznajmił, że robi wszystko, żeby zniszczyć Państwo Islamskie i wie jak to zrobić. Równie dobrze mógłby w ogóle się do sprawy nie odnosić, w ogóle się nie odzywać, pożytek byłby większy, a ja nie miałbym przez moment ochoty pogryźć telewizora. Mój chwilowy wybuch emocji wobec głodnych kawałków na temat „wojny z terroryzmem” spowodowany jest poszerzeniem świadomości. Tydzień temu skończyłem czytać książkę Samuela Laurenta „Kalifat terroru”. Autor jest francuskim dziennikarzem i publicystą, specjalistą od międzynarodowego terroryzmu. Lekturę polecam, szczególnie tym, którzy wiedzę o sytuacji na świecie czerpią głównie z internetowych memów i krążących po sieci zmanipulowanych filmików. Książka niegruba, napisana sprawnie i przejrzyście, szczególnie rozdział dotyczący powstania Państwa Islamskiego, systemu powiązań i zależności, dzięki którym absurdalny w naszych czasach kalifat funkcjonuje i przyciąga wciąż nowych zwolenników.


Dwa dni po zamachach znaleziono już pierwszych winnych, bo przecież kogoś obwinić wypada. Oprócz tradycyjnie już wymienianej w tym miejscu Angeli Merkel i „miękkich” europejskich polityków, dostało się belgijskim służbom, które rzekomo aresztowały jakiś czas temu jednego z terrorystów, tylko po to, żeby go zaraz zwolnić.


Zapewne słyszeliście o tym, że Państwo Islamskie zostało stworzone przez Amerykanów? Wsadziliście tę teorie na półkę zarezerwowaną dla teorii spiskowych? Ja też. Tymczasem okazuje się, że po 9/11, w trakcie inwazji na Irak, Amerykanie zdołali ująć czołowych sunnickich wirażków z Al-Baghdadim (kalifem IS) na czele. Tylko po to, żeby to dżihadystyczne towarzystwo wypuścić i pozwolić się zorganizować. Autor stawia tezę, według której Państwo Islamskie miało Amerykanom służyć do zwalczenia Al-Kaidy, której za atak na World Trade Center Wujek Sam poprzysiągł zemstę po grób. Gaszenie pożaru ogniem, istnieje przecież taka pożarnicza technika.


To tylko jedna z tez książki, którą warto przeczytać zanim wypowiemy się z ekspercką zajadłością na temat konieczności nalotów dywanowych, czy stawiając znak równości pomiędzy muzułmaninem a dżihadystą. Zamiast łykać bezrefleksyjnie antyislamską propagandę, warto zastanowić się nad sensem pojęcia „wojna z terrorem”? Czyli z kim? Jak długo jeszcze potrwa? Czy kiedykolwiek się skończy? Czy zbliżyliśmy się choć o krok do zwycięstwa? „Wojna z terrorem” to taki sam semantyczny bubel jak „wojna z narkotykami”. Skutki tej ostatniej widzimy na chicagowskich ulicach. Skutki wojny z terroryzmem na razie, całe szczęście, tylko w telewizji.


Do czego sprowadza się wojna z Państwem Islamskim? Upraszczając nieco – do bombardowania stodół i stojących na poboczu zepsutych samochodów. Od czasu do czasu operatorowi drona uda się ubić  jakiegoś bojownika, wtedy oczywiście warto pochwalić się tym na pasku „Breaking News”.


I właściwie na tym się kończy. Tymczasem petrodolary dla terrorystów płyną szerokim strumieniem z sojuszniczych wobec USA arabskich królestw i sułtanatów. Dzihadyści walczą z niewiernymi bronią dostarczoną przez Amerykanów nieudolnej Armii Wolnej Syrii. Amerykańska wojna z terrorem przypomina olimpiadę anemików. Nie, żebym narzekał, w sumie dzięki opieszałości, zachowawczości i cynicznemu wyrachowaniu Ameryka, chroniąc swoje interesy, rzuca Europę na pożarcie. Dopóki wojnę z terrorem prowadzimy tylko na niby, nasze dworce i lotniska są względnie bezpieczne.


Grzegorz Dziedzic


fot.Luong Thai Linh/EPA

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama