Nie dane nam było długo czekać na reakcję co bardziej stukniętych amerykańskich polityków na zamachy terrorystyczne w Brukseli. Podczas gdy w stolicy Belgii ludzie nadal walczyli w szpitalach o życie, a władze starały się tropić sprawców, Donald Trump ponownie wyraził opinię, iż kluczem do zwalczania terroryzmu jest torturowanie ludzi przy pomocy takich "przesłuchań" jak waterboarding. Senator Ted Cruz o torturach nie wspomniał, choć zapewne też o nich marzy, ale w swej niezmierzonej mądrości zasugerował, że policja w USA powinna wzmóc patrole wszystkich tych dzielnic amerykańskich miast, w których mieszkają muzułmanie. Były burmistrz Nowego Jorku, Rudy Giuliani, stwierdził, iż Hillary Clinton można uważać za "jedną z założycielek IS", co sugeruje, że to ona ponosi przynajmniej częściową odpowiedzialność za wydarzenia w Brukseli. Natomiast pani Michele Bachmann, która na szczęście już dawno nie zasiada w Izbie Reprezentantów, zaoferowała iście genialną tezę, zgodnie z którą Bóg nasłał na Belgię terrorystów w celu upokorzenia Obamy.
Ze wszystkich tych bredni można by się było po prostu śmiać, gdyby nie to, iż jedna z głównych amerykańskich partii politycznych zdaje się wynurzenia tego rodzaju traktować zupełnie serio, a być może nawet popierać. W związku z tym nie rozumiem, dlaczego proponowane rozwiązania problemu terroryzmu w USA są tak nieśmiałe. Moim zdaniem, trzeba pójść na całość, tak jak kiedyś w Wannsee zrobili to ludzie austriackiego pseudomalarza.
Nie ma sensu tracić czasu na jakieś tam tortury, które wymagają sił, środków i dużych ilości wody. Nie ma też po co bawić się w inwigilację muzułmanów, tym bardziej, że amerykańska policja ma ważniejsze sprawy na głowie, np. strzelanie na ulicach do przedstawicieli mniejszości rasowych. Najprościej byłoby zagonić wszystkich "podejrzanych" do obozów koncentracyjnych, w których dojdzie do wykonania planów o "ostatecznym rozwiązaniu" kwestii muzułmańskiej przez masową rozwałkę więźniów. Wszystkich "rozwalonych" przerzuci się potem na drugą stronę muru Trumpa wzdłuż granicy z Meksykiem, tak by można było argumentować, iż ludzie ci padli ofiarą porachunków między gangami narkotykowymi.
Oczywiście o tym, kto jest, a kto nie jest podejrzany decydować będzie "władza", jako że sądy to zwykle bastiony niebezpiecznego liberalizmu i nie można na nich polegać, podobnie zresztą jak na demokracji, która jest zbyt skomplikowana oraz zanadto wymagająca, co przeszkadza w efektywnym kontrolowaniu obywateli i eliminowaniu osób niepożądanych.
Po raz pierwszy od czasu mojego przyjazdu do tego kraju, a miało to miejsce ponad trzy dekady temu, nie mam pojęcia, dokąd zmierzają Stany Zjednoczone i czy istnieje gdzieś jeszcze granica opowiadanych publicznie bulwersujących głupot. Wtedy krajem rządził Ronald Reagan, z którym się wprawdzie rzadko zgadzałem, ale którego optymizm, ogłada, uprzejmość i skłonność do szukania kompromisów musiały imponować wszystkim, łącznie z jego przeciwnikami. Dziś ludzie, którzy bredzą o budowaniu murów, torturowaniu ludzi oraz o inwigilowaniu wybranych grup społecznych, wycierają sobie nazwiskiem Reagana swoje własne, wykrzywione w nienawiści i uprzedzeniach gęby, sugerując, że to właśnie oni są prawdziwymi spadkobiercami amerykańskiej myśli konserwatywnej. Yeah, right...
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Przed zamkniętą stacją metra Maelbeek fot.Julien Warnand/EPA
Reklama