Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 22 listopada 2024 22:43
Reklama KD Market

Barak numer 19

Barak numer 19
Konstantyn Trela fot.Piotr Serocki
/a> Konstantyn Trela fot.Piotr Serocki


 

Konstantyn Trela jest jednym z czterech wciąż żyjących Polaków w metropolii chicagowskiej, którzy przetrwali gehennę obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. W swoim domu w podchicagowskim Morton Grove 98-latek opowiada nam o spotkaniu z doktorem Mengele i bestialstwie, które w Auschwitz osiągnęło apogeum.

W 1934 roku Konstantyn Trela w wieku siedemnastu lat wstąpił do Szkoły Podoficerów Piechoty dla Małoletnich w Nisku. We wrześniu 1939 r. od pierwszych dni wojny Trela walczył jako dowódca pierwszego plutonu, 64. regimentu 16. dywizji wchodzącej w skład Armii Pomorskiej. Kampania wrześniowa zakończyła się dla niego 16 września pod Łowiczem, kiedy jego oddział dostał się pod obstrzał niemieckiej artylerii. Trela, lekko ranny w nogę, dostał się do niemieckiej niewoli, z której wyszedł, nie dotarłszy nawet do obozu jenieckiego.

– Niemcy zaprowadzili nas z baraków na stację kolejową. Mieliśmy już ruszać do obozu jenieckiego, ale dostali rozkaz, żeby zaczekać z transportem do następnego dnia, bo trzeba naprawić uszkodzony klejowy most. Coś mnie tknęło, a że mówiłem nieźle po niemiecku, podszedłem do strażnika i skłamałem, że mieszkam zaledwie dwa kilometry stąd. A on powiedział „Alles Gutes, auf wiedersehen”, podał mi rękę i powiedział, żebym poszedł zobaczyć się z rodziną. Do domu szedłem ponad dwa tygodnie, bo to było w rzeczywistości ok. 200 kilometrów.

Meldunki w wałówce

Kolejne trzy lata Konstantyn Trela spędził w rodzinnym domu koło Niska, pracując na kolei i okazyjnie tylko jeżdżąc z transportami żywności szmuglowanymi do okupowanej Warszawy. Trela przypuszcza, że w przewożonym do Warszawy jedzeniu były materiały konspiracyjne, co mogło przyczynić się do jego aresztowania. Jako wojskowy należał do Związku Walki Zbrojnej. Niemcy aresztowali go we wrześniu 1942 roku, zaproponowali współpracę, chcieli, żeby donosił na kolegów z pracy. Odmówił, po czym początkowo trafił do więzienia w Nisku. Stamtąd do aresztu w Rzeszowie. Tam w czasie przesłuchań gestapo pobiło go do nieprzytomności, ale nie wydał nikogo z organizacji. – Szukali na mnie haka. Oskarżyli mnie w końcu o niezgłaszanie ukrywających się Żydów, co w czasie okupacji było jednoznaczne z karą śmierci. Wraz z grupą więźniów trafił do Tarnowa, a stamtąd w bydlęcym wagonie do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Był styczeń 1943 roku, Konstantyn Trela miał 26 lat.

– Podjechaliśmy na rampę, od razu nas rozdzielili, Żydzi na bok, reszta na drugą stronę. Po wyjściu z wagonu znalazłem się nagle pomiędzy Żydami. Rozglądam się, a tam same gwiazdy Dawida naszyte na ubrania. Krzyknąłem do strażnika, że jestem Polakiem, pozwolił mi przejść do grupy, która poszła do Birkenau. Później dowiedzieliśmy się, że tych około trzystu Żydów z naszego transportu poszło prosto do gazu – mówi Trela.

Pierwszą noc w obozie Birkenau Trela spędził na cementowej podłodze, wśród biegających szczurów. Drugiego dnia wytatuowano mu numer obozowy na przedramieniu. To był bolesny zabieg, dwóch więźniów z bólu cofnęło rękę, obaj zostali za to zakatowani na śmierć. – Od tego momentu byłem numerem 96317. W obozie nie było nazwisk, tylko numery – wspomina.

Pierwsza rada, jaką dostał w obozie od współwięźniów, brzmiała „nie pić wody”. Była tak zanieczyszczona, że biegunka zabijała ludzi w przeciągu kilku dni. Na szczęście do picia dawali lurowatą kawę. Na śniadanie więźniowie dostawali kawałek chleba, ćwiartkę kromki, do tego trochę margaryny. Na obiad była zupa jarzynowa, ale jarzyn w niej ciężko było się doszukać, wieczorem znowu kawałek chleba z margaryną.

Złamany sztyl

Codziennie o szóstej rano odbywał się apel. Kapo wyganiali więźniów na zewnątrz bez względu na pogodę. Zdarzało się, że stali na mrozie przez wiele godzin. Porządku pilnowali najbardziej brutalni więźniowie, którzy za utrzymywanie ładu i znęcanie się nad więźniami dostawali większe racje żywnościowe i ubrania.

– Na samym początku pobytu w obozie kolega przyszedł do mnie i powiedział, że SS-mani szukają wojskowych, żeby zrobić z nich kapo. Miał pomysł, żebyśmy się zgłosili, to może przeżyjemy to piekło. Ale powiedziałem mu: „Piotruś, będziemy musieli zabijać naszych. Nawet jak przeżyjemy, to nas potem za to powieszą” – opowiada Konstantyn Trela. Nie zgłosili się, choć za ukrywanie bycia wojskowym groziła kara śmierci. – Przecież w Auschwitz–Birkenau śmierć groziła każdemu codziennie. Każdego dnia wstawałem i nie wiedziałem, czy przeżyję do wieczora.

Zdolnych do pracy wybierał sam doktor Mengele. Stał może dwa metry ode mnie, bardziej chorym kazał stanąć po lewej stronie, zdrowym po prawej. Kiedy podszedł do mnie wyprostowałem się, podniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy. To ostatnie, co pamiętam"



Kapo zabijali złamanymi sztylami od łopat okutymi żelazem. Niemcy się do więźniów nie zbliżali, bali się zarażenia tyfusem. Na bloku na ponad dwa tysiące więźniów było sześciu takich zabijaków.

– Na takich, którzy już ledwie żyli, tych najbardziej wycieńczonych chorobami i głodem, mówiliśmy „muzułmany”. Kiedyś kapo dopadł jednego „muzułmana” i zaczął go okładać tym sztylem, ale nie mógł go zabić, bo tamten co chwilę wstawał. Wtedy ten bandyta wsadził mu twarz w błoto i stanął mu na głowie, aż tamten się w tym błocie utopił. Tak go zabił – mówi Trela.

Kapo, pomimo przywilejów, szanse na przeżycie mieli równie małe, co więźniowie. Blok trzeci to był tzw. Rewir. Dwa razy w tygodniu wywozili stamtąd do gazu, codziennie usuwano z baraków sterty ciał. Pewnego dnia kapo liczył te ciała i doliczył się czterdziestu sześciu. Ale SS-man też liczył i wyszło mu czterdzieści pięć. Kazał rozładować ciała i policzyć znowu. Policzyli, a kapo mówi, że oficer miał racje, że jest 45. SS-man na to: to ty miałeś rację, 46. I strzelił mu w głowę.

– Od czasu do czasu SS-mani brali ich gdzieś, a potem ci bandyci wracali na blok strasznie pobici pałami, zakrwawieni, jeden stracił oko. Myślę, że w ten sposób Niemcy wymuszali na nich limity zabitych więźniów. Przy mnie zabijali ludzi, którzy nie chcieli w łaźni kąpać się w zimnej wodzie. „Panie blokowy, ja tych sk…synów już dzisiaj osiemnastu zabiłem” – tak chwalił się kapo z naszego baraku – wspomina były więzień. – Ten człowiek złapał niedługo potem tyfus i nie minęło wiele czasu, a sam chodził jak „muzułman”. Któregoś dnia więźniowie, którzy pracowali przy wyładunku węgla, złapali go i zabili łopatami.

Buty albo śmierć

Więźniowie spali w ubraniach i w butach, po ośmiu na pryczy, w przerażającym ścisku. Pewnego razu Konstantyn Trela znalazł kawałek koszuli i zrobił sobie z niej nowe onuce, bo stare, przemoczone całkiem zgniły. – Tej nocy zdjąłem przemoczone buty i było to tak przyjemne doznanie, że położyłem te buty obok. Budzę się około drugiej w nocy, a butów nie ma, ktoś ukradł. Wiedziałem, że bez butów w zimie długo nie przeżyję. Jedynym, który w całym baraku zdejmował buty na noc, był kapo, ten morderca, co potem złapał tyfus. Wstałem, podchodzę, patrzę, stoją, czarne, wypucowane na błysk, świecą się. Wziąłem je bez zastanowienia, bo nie miałem nic do stracenia. Gdyby mnie złapał – śmierć, na bosaka – śmierć. Ubrałem te buty, piękne, narciarskie. Poszedłem do latryny, umazałem je błotem, żeby nie było widać, że prawie nowe. Z przejęcia już nie zasnąłem.

Rano więźniowie wyszli na apel. Codziennie ta sama rutyna i codziennie wyścig, bo przed barakiem był tylko kawałek betonowego placu. Kto się tam zmieścił, stał na suchym, reszta w błocie. Tego ranka Konstantyn Trela nie spieszył się wcale. – Wyszedłem i cofnąłem się tak, żeby stać w błocie. Już stałem w nim po kostki, tak żeby butów nie było widać, kiedy usłyszałem wrzask tego kapo: „Sk...syn jakiś ukradł moje buty. Zabiję!”. Wiedziałem, że muszę te buty wymienić na inne, bo po mnie. Zaraz po apelu ruszyłem na poszukiwania odpowiedniego numeru. Udało mi się zamienić z więźniem z innego bloku, musiałem dać mu za to porcję chleba, margaryny i pół paczki tytoniu. Wróciłem do baraku, a tam ten kapo każdemu kazał buty zdejmować. Moje też uważnie obejrzał i oddał. Gdybym się nie zamienił, zabiłby mnie na miejscu.

/a> Konstantyn Trela fot.Piotr Serocki


Żywi na prawo

W marcu 1943 roku Konstantyn Trela zachorował w obozie na tyfus. Pracował wtedy w komandzie naprawczym. Reperowali kanalizację, budowali nowe baraki. Trela czuł się coraz gorzej, był coraz słabszy. – Pewnego dnia zapędzili nas do głównego obozu. Ledwie chodziłem, taką miałem gorączkę. I w takim stanie trafiłem na selekcję. Zdolnych do pracy wybierał sam doktor Mengele. Stał może dwa metry ode mnie, bardziej chorym kazał stanąć po lewej stronie, zdrowym po prawej. Kiedy podszedł do mnie wyprostowałem się, podniosłem głowę i spojrzałem mu w oczy. To ostatnie, co pamiętam.

Ci z lewej strony selekcji zostali w głównym obozie, nikt z nich nie przeżył pobytu w Auschwitz. Wśród nich był kolega Konstantyna z transportu, Józef Tys, który miał kolejny po Treli numer obozowy. Konstantyn Trela z gorączki stracił świadomość na trzy dni. Ocknął się w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. Nie pamięta momentu wyjazdu z Auschwitz ani transportu. Do Sachsenchausen trafiła grupa więźniów, którzy byli przeznaczeni do pracy w fabryce zbrojeniowej. Konstantyn Trela pamięta tylko słowa lekarza w obozowym szpitalu: – Kolego, młody organizm potrafi zdziałać cuda.

– Gdyby mnie wtedy nie przenieśli, byłoby po mnie, nie przeżyłbym Auschwitz. Przez 33 miesiące byłem w obozach koncentracyjnych, ale zaledwie trzy miesiące w Auschwitz-Birkenau przeżyłem cudem. Straciłem zęby, pogorszył mi się wzrok i słuch. To musiało być jakieś błogosławieństwo, ja nie miałem z moim przetrwaniem wiele wspólnego – mówi Trela. – Jeszcze w więzieniu w Rzeszowie trafiłem do kaplicy, poszedłem do spowiedzi. Już wiedzieliśmy, że jedziemy do Oświęcimia. Dziękowałem Matce Boskiej, że tylko mnie aresztowali, a moją rodzinę zostawili w spokoju. Kiedy modliłem się przed ołtarzem, nagle wydało mi się, że Matka Boska przemówiła do mnie i powiedziała: „Ty jeszcze wrócisz”.

Konstantyn Trela z Sachsenchausen trafił do obozu w Buchenwaldzie, gdzie pozostał do końca wojny. Po wojnie nie wrócił do komunistycznej Polski, wybrał emigrację. Do dziś mieszka w podchicagowskim Morton Grove. Jest jednym z nielicznych już naocznych świadków zagłady, czasów, których okrucieństwa nie potrafią oddać żadne słowa, których bestialstwa nie jest w stanie ogarnąć ludzki umysł. Konstanty Trela ma 98 lat, pamięć już go zawodzi, wydarzenia mieszają się ze sobą, tragiczne historie przeplatają się z anegdotami. W czasie naszej rozmowy człowiek, który przeżył Auschwitz-Birkenau zasępia się tylko raz. Mówi: – Miałem wspaniałą rodzinę, cudowne dzieci i żonę. A często w obozie myślałem, że może byłoby lepiej żebym poszedł do gazu wtedy z Żydami.

Grzegorz Dziedzic

[email protected]

Zdjęcia: Piotr Serocki



 
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama