Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 02:24
Reklama KD Market

Gdzie federalni nie mogli…



Kongres Stanów Zjednoczonych od 1986 roku nie przegłosował żadnej dużej ustawy reformującej system imigracyjny. Na przeszkodzie stawała zawsze wielka polityka i ideologiczne podziały między republikanami i demokratami. Ale życie nie znosi pustki. Tam, gdzie zabrakło federalnych regulacji, weszły do gry poszczególne stany.

Brak reformy imigracyjnej to fenomen świadczący o tym, że amerykańska demokracja czasami jest nie do końca sprawną machiną. W społeczeństwie i wśród polityków istnieje przeświadczenie, że obecny system wpuszczania imigrantów do USA jest co najmniej dysfunkcjonalny. Co więcej – większość sondaży opinii publicznej wskazuje na przyzwolenie wyborców na wprowadzenie kompleksowych zmian. Reformę imigracyjną wspierali lub wspierają dwaj ostatni prezydenci – George W. Bush i Barack Obama, a wcześniej przychylnie mówił o niej Bill Clinton. Mimo pojawienia się w Kongresie projektów popieranych przez przedstawicieli obu partii do przyjęcia kompleksowej reformy nigdy nie doszło. To otworzyło pole do imigracyjnej wolnoamerykanki na szczeblu lokalnym i stanowym. Zjawisko to opisała niedawno Stephanie Keller Hudiburg z prestiżowego waszyngtońskiego Uniwersytetu Georgetown.

Teoretycznie amerykańskie stany nie posiadają kompetencji do prowadzenia własnej polityki imigracyjnej – ta ma być domeną rządu federalnego. Rząd w Waszyngtonie decyduje o handlu zagranicznym, przepływie ludności (z zewnątrz) i przyznawaniu obywatelstwa USA. Jednak w Konstytucji Stanów Zjednoczonych nie można znaleźć zapisów, które wprost zakazywałyby stanom prowadzenia takiej działalności. To dlatego poszczególne stany i miasta zaczęły regulować problemy na własną rękę. W bardzo różny, często kolidujący ze sobą sposób. Oto na przykład Arizona wprowadziła bardzo ostre regulacje godzące w nielegalnych imigrantów. Na drugim biegunie znaleźć możemy „sanctuary cities”, czyli takie miasta jak Los Angeles, Louisville, czy San Francisco, gdzie lokalne przepisy mają na celu jak najlepszą integrację nowo przybyłych. Wiele stanów i miast współpracuje z władzami federalnymi przy programach przyjmowania uchodźców i azylantów. Choć programy te funkcjonują od lat, opinia publiczna dowiedziała się o nich podczas publicznej debaty dotyczącej przyjmowania uciekinierów z Syrii.

Ustawa za ustawą

Ale przykładów jest dużo więcej. W każdym ze stanów obowiązują inne przepisy dotyczące przywilejów dla imigrantów (legalnych i nieudokumentowanych) w takich dziedzinach jak świadczenia społeczne, ubezpieczenia zdrowotne, czy edukacja. Szczególny wysyp regulacji zaobserwowano na początku tysiąclecia. Według szacunków Georgetown University w 2005 roku przyjęto w USA na szczeblu stanowym 38 ustaw odnoszących się do imigrantów. Cztery lata później uchwalono już 222 nowych praw i to aż w 48 stanach. W następnych latach było podobnie. Na przykład w 2013 roku przyjęto 185 stanowych ustaw, a rok później – 171. Za zaostrzaniem regulacji przemawiał przede wszystkim kryzys finansowy i skutki wielkiej recesji, które wyzwoliły obawy przed imigrantami mającymi odbierać miejsca pracy Amerykanów i żyć z systemu zasiłków.

Dziś prawa stanowe regulują takie kwestie jak przemyt ludzi, ulgi dla nielegalnych imigrantów na publicznych wyższych uczelniach, czy zasady przyznawania nieudokumentowanym praw jazdy i dowodów tożsamości. Niektóre stany zobowiązują pracodawców do używania federalnego systemu e-Verify przy przyjmowaniu do pracy. Np. w Arizonie przez sito e-Verify musi przejść każdy potencjalny pracownik, a w Georgii i Kolorado – wszyscy pracownicy stanowi i podwykonawcy wykonujący prace dla sektora publicznego.

Teksas i Arizona kontra federalni

Ale dochodziło także do bezpośredniego wchodzenia w kompetencje służb federalnych. Na przykład w ubiegłym roku gubernator Teksasu Rick Perry powołał pod broń tysiąc żołnierzy Gwardii Narodowej, aby lepiej chronić granicę. Działo się to w momencie, gdy przez granicę przelewała się wielka fala dzieci i nastolatków z Ameryki Środkowej. Przypomnijmy, że strzeżenie granic leży teoretycznie w kompetencjach rządu federalnego. Jeszcze w 2010 legislatura Arizony powołała do życia Joint Border Security Advisory Committee, ciało mające doradzać nad wzmocnieniem bezpieczeństwa granic. W tym samym stanie słynny Senate Bill 1070 wprowadził obowiązek sprawdzania statusu imigracyjnego każdej osoby zatrzymanej, nawet za bardzo drobne wykroczenie. Część zapisów ustawy została uznana za niezgodną z konstytucją, ale za Arizoną podążyły inne stany – Indiana, Georgia, czy Karolina Południowa.

Społeczności nie tak bezpieczne

Jednym z najciekawszych przypadków różnego podejścia poszczególnych stanów do kwestii imigracji jest program Secure Communities. Wprowadzony za czasów George’a W. Busha i kontynuowany przez Baracka Obamę miał na celu lepsze powiązanie federalnych służb imigracyjnych (US Immigration Customs and Enforcement Agency – ICE) z lokalnymi organami ścigania. Gdy okazało się, że jego efektem jest wzrost liczby deportacji, część miast i stanów uznała, że program posunął się zbyt daleko. O ile takie stany jak Arizona czy Teksas próbują zacieśnić współpracę z federalnymi, Kolorado, Kalifornia, o Nowym Jorku nie wspominając, robiły wszystko, aby się z niego wymigać. Aż trzy stany (wspomniane wyżej Kolorado i Kalifornia oraz Connecticut) przegłosowały ustawy nazwane Trust Act. Ograniczały one okoliczności, w jakich władze stanowe i lokalne muszą współpracować z ICE i przetrzymywać podejrzanych nielegalnych imigrantów przez okres dłuższy niż 48 godzin. Ale prawdziwy wysyp regulacji ograniczających Secure Communities odnotowano na szczeblu lokalnym. Ponad 300 miast i miasteczek, nie wyłączając Nowego Jorku, Filadelfii, Los Angeles i Baltimore przyjęło zarządzenia ograniczające wymianę informacji i kolaborację lokalnej policji z ICE. Co ciekawe pierwszym miastem było tu Chicago, które grzecznie podziękowało władzom federalnym jeszcze w 2011 roku. Lokalne władze nie robią zresztą tego z miłości do nielegalnych imigrantów, ale ze względów bezpieczeństwa. Wielu przedstawicieli lokalnych społeczności bałaby się współpracować z policją, wiedząc, że ceną za to może być deportacja. Ta właśnie postawa zmusiła Biały Dom do zamknięcia Secure Communities i zastąpienia go łagodniejszym Priority Enforcement Program.

Stany kontra Obama

Najbardziej jednak dobitnym przykładem stanowej ingerencji w politykę imigracyjną jest sądowy sprzeciw 26 gubernatorów przeciwko rozporządzeniom wykonawczym Baracka Obamy – DACA i DAPA – zawieszającym milionom ludzi procedury deportacyjne. Do tej pory koalicja uzyskała dwa przychylne orzeczenia sądów, argumentując, że Biały Dom nadużył swoich kompetencji i naraził stanowe budżety na wydatki. Kolejnymi punktami zapalnymi są plany rozmieszczenia w poszczególnych stanach dzieci przechodzących nielegalnie granice oraz uchodźców z Syrii.

Te wszystkie konfrontacje świadczą o jednym. System imigracyjny w USA niereformowany od trzydziestu lat trzeszczy w szwach i przestaje odpowiadać interesom całego kraju i poszczególnych stanów. Taka sytuacja będzie się utrzymywać jeszcze długo, bo nie ma większych szans, aby podziały między Białym Domem a Kongresem ułatwiły zawarcie kompromisu. O reformie imigracyjnej, a także o zniesieniu wiz dla Polaków można na razie sobie tylko pomarzyć. Nie jest to niestety optymistyczna konkluzja mimo świąteczno-noworocznych nastrojów.

Jolanta Telega

j. [email protected]
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama