Krzysztofa Krawczyka nie trzeba przedstawiać. Jego charakterystyczny barytonowy głos znają wszyscy. Gitarzysta i kompozytor, wokalista zespołu Trubadurzy, artysta solowy, w USA spędził kilka lat. Po raz pierwszy na tournée wyjechał w roku 1980 u szczytu sławy w Polsce. Gdy trudniej było o koncerty w Chicago zarabiał kryjąc papą dachy. Spędził wówczas w Ameryce 5 lat.
Drugi pobyt rozpoczął się w roku 1990. W USA podpisał kontrakt z firmą „Hallmark”. Pod opieką artystyczną Davida Briggsa, muzyka i aranżera związanego przed laty z Elvisem Presleyem, nagrał w Nashville płytę Eastern Country Album. Po trzech latach wrócił do kraju.
Pytany o wspomnienia amerykańskich świąt Bożego Narodzenia przywołuje dwie wigilie, które szczególnie utkwiły mu w pamięci.
"Był rok 1981. To wigilia, kiedy pokazano nam Polskę otoczoną przez żołnierzy i czołgi. I urwany kontakt z krajem, kiedy nie mogliśmy porozmawiać z bliskimi. Byliśmy lekko spanikowani. Stan wojenny... to wszystko brzmiało dramatycznie. To były najsmutniejsze nasze święta w Ameryce.
Druga wzruszająca wigilia jest związana z pewnym znanym polonijnym DJ-em, także radiowym, którego nazwiska nie wymieniam, ponieważ nie jestem upoważniony. Na tydzień przed świętami siedzieliśmy w restauracji, on – bardzo depresyjny. Właśnie dostał wiadomość od dziewczyny z Polski, która miała przylecieć na Boże Narodzenie, że zamierza sobie inaczej ułożyć życie, że nie przyleci do niego. Powiedziałem mu wtedy, „przyjdź do nas – będzie moja żona, moja teściowa i ja. Będziesz czwarty do brydża”, chociaż w brydża nie gramy. I to była wspaniała wigilia. Wszyscy czuliśmy się samotni na tej emigracji i próbowaliśmy się jakoś pocieszyć śpiewając kolędy.
Inna wigilia, która przychodzi mi do głowy to ta spędzona na Florydzie, gdzie mieszkałem przez dwa czy trzy lata. To była taka wigilia bez śniegu. Kompletny obłęd. Tu śpiewasz kolędy, a za oknem słońce i świeże owoce. To było dla mnie novum.
Muszę także powiedzieć, że z Chicago przywiozłem dwa skarby – dar wiary i żonę. To właśnie w kościele św. Jacka otrzymałem dar wiary i za to dziękowałem podczas mojego ostatniego tournée w Chicago. To będzie niezapomniane miasto do końca mojego życia. Wszedłem do kościoła niewierzący, a wyszedłem wierzący. Cała moja wielka przygoda z Panem Bogiem zaczęła się na Jackowie. Z żoną, którą poznałem po miesiącu pobytu w USA, nie rozstajemy się od blisko 30 lat. To mój anioł.
Ukochana kolęda? „Lulajże Jezuniu”. Śpiewaliśmy ją w 1981 r., kiedy dowiedzieliśmy się, że internowani działacze Solidarności z chleba lepili sobie hostie i śpiewali właśnie tę kolędę, od tego czasu jest ona bardzo bliska memu sercu.
Amerykanie nie mają tej niezwykłości świąt Bożego Narodzenia, którą mamy my – Polacy, kiedy dzieląc się opłatkiem wybaczamy i prosimy o wybaczenie – często z oczami pełnymi łez. Wszystkie inne rzeczy: choinka, prezenty, nawet 12 dań, to są według mnie sprawy drugorzędne. Najważniejsza jest rodząca się nadzieja.
I jeszcze życzenia dla Polaków w Chicago: kocham Polonię. Są to ludzie, który w Ameryce doceniają to, co tracą. Często robią pewne rzeczy bez głowy, na przykład zostawiają rodziny. Życzę im wytrwania. Życzę, by byli szczęśliwi i zdrowi, wielu łask Bożych i obfitości. Szczęść Boże".
Rozmawiała Małgorzata Błaszczuk
Reklama