Po dziesięciu latach rządów konserwatystów w Kanadzie, pod przewodnictwem premiera Stephena Harpera, Kanadyjczycy w odbytych niedawno wyborach orzekli w dość przekonywujący sposób, że mają tego dość. A czego konkretnie? Polityki „zaciskania pasa”, eliminacji programów socjalnych, niechętnego stosunku Kanady do ONZ, militarnego posłuszeństwa wobec USA oraz rządowej obsesji na punkcie nieustannego obniżania podatków. Przez ostatnią dekadę Kanada zdaniem wielu jej mieszkańców stała się krajem, który zerwał z tradycjami otwartości, solidarności z resztą świata i humanitaryzmem, a prowadzona przez premiera polityka zaowocowała stagnacją gospodarczą i ogólnym poczuciem marazmu.
Nowym przywódcą naszego północnego sąsiada został Justin Trudeau, syn legendarnego byłego premiera Pierre'a Trudeau. Do władzy doszła Partia Liberalna, która jeszcze nie tak dawno była trzecią i mało znaczącą siłą w kanadyjskim parlamencie. Justin to człowiek młody i pełen charyzmy, który zamierza wprowadzić w swoim kraju szereg istotnych zmian. Wycofa kanadyjskie lotnictwo wojskowe z kampanii przeciw IS, zalegalizuje marihuanę, zrezygnuje z zakupu w USA nowoczesnych myśliwców F-35 i wprowadzi Kanadę na drogę ścisłej kooperacji z głównymi organizacjami międzynarodowymi. Twierdzi ponadto, że Kanada wróci do modelu społeczeństwa otwartego na przybyszów z obcych stron i na wskroś tolerancyjnego.
W dzień po zwycięstwie nowy premier pojawił się na jednej ze stacji metra w Montrealu, gdzie witał się z ludźmi i pozował z nimi do zdjęć – bez obstawy, bez setek kamer i bez potykającego się o siebie wzajemnie tłumu reporterów. Wydaje się zatem, że zamierza być przywódcą dostępnym, który nie zamknie się na następne lata w swoim gabinecie.
Wszystko to nie znaczy oczywiście, że Trudeau odnosić będzie spektakularne sukcesy, a jego kraj stanie się wspaniałym przykładem do naśladowania. Jednak ostatnie wydarzenia w Kanadzie powinny dać wiele do myślenia politykom amerykańskim. W tutejszych realiach nowy premier Kanady to oczywiście niemal socjalista, choć nie taki jak Bernie Sanders. Cechuje go coś w rodzaju lewicowego rozsądku (towar niezwykle rzadki w Waszyngtonie). Popiera na przykład budowę kontrowersyjnego rurociągu Keystone XL, wiodącego z Kanady na południe USA, ale zapewnia, że z chęcią weźmie pod uwagę wszelkie opinie krytyczne ze strony tych, którzy mają zastrzeżenia natury ekologicznej. Twierdzi też, że będzie aktywnie wspierał naukę i naukowców, bo jest to jego zdaniem klucz do podejmowania przez rząd wyważonych decyzji.
Jego partia jeszcze pół roku temu uważana była za niemal totalnie „przegraną”. Dziś ma w parlamencie większość pozwalającą jej na samodzielne rządzenie. Winno to być przestrogą dla nieprzejednanych ideologów po obu stronach amerykańskiego krajobrazu politycznego. Przywiązanie do pustych haseł i od lat powtarzanych frazesów, dyktujących bezsensowne decyzje polityczne, prędzej czy później prowadzi do surowego werdyktu ze strony wyborców. Konserwatyści w USA od lat twierdzą, że kluczem do raju są niskie podatki, a nie są. Demokraci od lat twierdzą, że kluczem do tego samego raju są nieograniczone wydatki na cele socjalne – i też nie są. Kluczem do raju niemal zawsze jest pragmatyzm okraszony zdolnością do osiągania kompromisów. Trudeau i jego partia wygrali, ponieważ przekonali skutecznie kanadyjskich wyborców, że są w stanie tak rządzić. Może kiedyś ktoś przekona amerykańskich wyborców o tym samym.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Justin Trudeau fot.Stephen Morrison/EPA
Reklama