Opowiadał mój śp. Tata, jak to było, kiedy na naszą wieś dotarła za stalinowskich czasów kolektywizacja. Większość chłopów chciała brać za widły, cepy czy sztachety i bronić ziemi za wszelką cenę. Inni – do których należał też mój dziadek, przedwojenny wójt – tłumaczyli, że skończy się to tylko masakrą i więzieniami. Obronić się nie da, ale też godzić się i niczego podpisywać nie wolno, trzeba jasno pokazać, że ulegamy przemocy i czekać, daj Boże, wolnej Polski, czy przynajmniej lepszych czasów w tej tutaj. Ale znaleźli się też, we własnym przekonaniu, pragmatycy, z młynarzem na czele, którzy postanowili zgłosić się do kołchozu dobrowolnie. Na komunistów i tak nie poradzisz, perswadowali, a kto się im sam nadstawi, potraktują lepiej.
Walec historii przetoczył się po wsi, jak chciał, paru ludzi poszło do więzienia, innych, w tym mojego Tatę, wzięto do wojska, a młynarz został w nagrodę we własnym młynie jakimś tam dyrektorem czy kierownikiem. Potem go z tego stanowiska wyleli, a potem przyszedł tzw. Październik i partia uznała „kult jednostki” oraz przymusową kolektywizację za „wypaczenia”. Ziemię więc oddano. Ale tylko tym, którym była odebrana pod przymusem. Młynarzowi i innym, którzy chcieli się byli podlizać, komuna powiedziała: wyście do spółdzielni chcieli sami, to i poszli teraz won.
Przypominam tę rodzinną opowieść, oczywiście, a propos kolejnego aktu wrednopoddańczego względem Unii Europejskiej, którego dopuściła się PO i jej koalicjant. I który jej przedstawiciele oraz poplecznicy uzasadniają w rządowej propagandzie dokładnie tym samym argumentem, którym posługiwał się młynarz: po co się stawiać, jak Węgry czy Czesi, to przecież do niczego nie prowadzi. Jak Niemcy chcą przeforsować obowiązkowe kwoty, to i tak przeforsują, więc opuśćmy obóz skazany z góry na porażkę i zgódźmy się dobrowolnie, potraktują nas lepiej.
Jest to kolejny akord – mam nadzieję, że finalny – polityki zagranicznej wdrożonej przez Donalda Tuska, którą jego totumfacki Radosław Sikorski reklamował hasłem „chcemy być w głównym nurcie polityki europejskiej”. Bycie „w głównym nurcie” polegało na gorliwym sekundowaniu w każdej sprawie polityce Niemiec i lizusowskim zapewnianiu ich, że Polska „bardziej boi się ich bezczynności niż ich działania”. Za to Tusk i jego ekipa byli chwaleni przez niemiecką prasę i po murzyńsku chwalili się tym tutejszym przeżuwaczom medialnej papki jako dowodem, że „Polska stała się w Europie ważnym graczem”. Byli też wynagradzani synekurami unijnymi – na czele z symbolicznym, ale niezwykle hojnie opłacanym (znacznie wyżej niż np. prezydent USA) stołkiem dla byłego premiera.
Niestety nie dało się przebić do tzw. głównego nurtu mediów z obserwacją, że jeśli przyjąć taką logikę, to jeszcze większym graczem – światowym! – byliśmy za komuny. Wtedy przecież „przemawialiśmy jednym głosem” nie z liderem Europy, ale z sowieckim mocarstwem, trzęsącym połową świata.
W imię polityki wrednopoddańczości PO popsuła najpierw relacje z Ameryką i NATO, a teraz, przy sprawie kwot imigrantów rozerwała sojusz Grupy Wyszehradzkiej. Sojusz bardzo ważny dla polskich starań o przewodzenie regionowi, do czego jesteśmy w naturalny sposób predystynowani – bo geopolityka jest taka, że albo jesteśmy brokerem interesów grupy środkowoeuropejskich państw, albo niemieckim popychadłem.
A pointę dopisze być może Europejski Trybunał, gdy uzna, że argumentacja prawna zdradzonej przez Polskę Grupy Wyszehradzkiej jest słuszna, bo zgodnie z prawem unijnym tam, gdzie idzie o bezpieczeństwo państw, decyzja nie może być narzucana większością głosów. I zostaniemy z dobrowolnie przyjętym niemieckim dyktatem jak wspomniany młynarz.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Zurab Kurtsikidze/EPA
Reklama