Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 20:28
Reklama KD Market
Reklama

Ostrzak

Nie widziałem go od jakichś piętnastu lat, a śnił mi się w piątek w nocy. Dziwna sprawa z tymi snami, mózg w czasie snu segreguje informacje, pozbywa się zbędnych, jakby czyścił twardy dysk. Myślę, że przyśnił mi się, bo ostatnio śledziłem go na Facebooku. Kiedy wrzucał trasy biegowe z Saskiej Kępy, klikałem lajka, przecież po to wrzucał. Ostatnio zamieścił zdjęcia z Nowego Jorku i zapytałem, czy wybiera się do Chicago. Odpisał, że może w przyszłym roku. Strasznie był dumny ze swojego nowego filmu „Demon”. Oglądałem zdjęcia z festiwalu filmowego w Toronto, on przemawiający ze sceny, świetne reakcje publiczności. Czytałem artykuły i recenzje w polskich i kanadyjskich gazetach, pojawiły się pogłoski o planowanym hollywoodzkim remake’u. Uśmiechałem się do siebie i cieszyłem razem z nim. W końcu to właśnie on z naszej licealnej paczki osiągnął największy sukces. Reszcie różnie się losy potoczyły, część wyemigrowała, kilku robi kariery, Paweł został bezdomnym, Albin zmarł nagle dwa lata temu.

Marcina nie widziałem ponad piętnaście lat. I przyśnił mi się w noc swojej śmierci. Nie wierzę w duchy ani demony, po prostu trochę o nim ostatnio myślałem, no i ten Facebook. Przypominam sobie te czasy, kiedy w Tarnowie byliśmy nieśmiertelni, głodni wrażeń, emocji, zabawy, seksu, wódki, rozróby i chaosu. A Marcin zawsze był w centrum. Lubił być w środku wydarzeń, czasem za wszelką cenę. Jak nie był, robił zamieszanie, choćby coś głupiego i szczeniackiego. To był ten typ, który potrafił rzucić butelką piwa o ścianę, żeby rozkręcić imprezę, żeby coś w końcu zaczęło się dziać. Albo walił w szybę gołą ręką. To były czasy, kiedy dziewczyna zrywając ze mną, powiedziała: „Wiesz, kocham cię, ale potrzebuję poczucia bezpieczeństwa, a ty dajesz mi poczucie niebezpieczeństwa”.

Przebywanie z Marcinem miało zawsze posmak ryzyka. Wielkie, dwumetrowe chłopisko, budził respekt. Wtedy nosił jeszcze długie włosy; kiedy je rozpuszczał, wyglądał jak szalony wiking. Jednocześnie nigdy nie było wiadomo, co się zaraz wydarzy. Taka niepewność, co tym razem zrobi Wrona, była fascynująca, choć czasem męcząca. Przeginał, tak mówiło się w latach 90. Było też takie określenie – ostrzak. Marcin był ostrzakiem, najostrzejszym, jakiego w życiu znałem. Ale nie był prymitywem, typem osiłka. Rzucał się na wiedzę i sztukę gwałtownie, jakby miało braknąć mu czasu, żeby wszystko zobaczyć, przeczytać, doznać. Kiedyś oglądaliśmy u mnie “Dawno temu w Ameryce” Sergia Leone, dwuipółgodzinną gangsterską epopeję. Nazajutrz zadzwonił do mnie i przez półtorej godziny czytał napisaną przez siebie analizę filmu, co chwilę pytając, co o niej myślę. Musiał ją pisać całą noc i korzystać ze słownika wyrazów obcych, tak wyszukane były w niej frazy i tak specjalistyczne terminy. Gdyby to napisał jakiś inny mój kumpel, pewnie bym go wyśmiał, że pretensjonalne. Ale nie Marcina, bo on nie śmiał się z moich słabych wierszy. Byliśmy gówniarzami zachłyśniętymi wszystkim, co przekraczało granice: zachowań, tradycji, sztuki, również percepcji. Gardziliśmy kulturą popularną i byle jaką zwykłością. Czytaliśmy Nietzschego, rozumiejąc tylko tytuł i pół wstępu. Później dyskutowaliśmy o tym całą noc. Znałem Marcina, zanim poszedł na reżyserię, zanim nakręcił „Moją krew” i „Chrzest”, zanim stał się sławny, mroczną nadzieją polskiego kina. Nie lubię jego filmów, choć mnie fascynują, są jak picie wódki z rana, jak wypadek, od którego nie można odwrócić wzroku. Nie wracam do nich, choć leżą na półce. Poczekam na „Demona”, choć sama myśl o obejrzeniu tego filmu o demonicznym opętaniu powoduje, że przechodzą mnie ciarki. Tak jak tego sobotniego poranka, kiedy przeczytałem nagłówki: „Marcin Wrona nie żyje. Samobójstwo na festiwalu filmowym”.

Grzegorz Dziedzic

Na zdjęciu: Marcin Wrona fot.Claudio Onorati/EPA

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama