To był wtorek, pogodny, słoneczny, z rześkim porankiem. Po ponad dziewięciu miesiącach pobytu w Stanach postanowiłem, że dość mam pyłu i znoju budowlanki i wieczornego sprzątania podziemnych parkingów w śródmieściu i postanowiłem poszukać czystszej pracy. A że właśnie przeczytałem „Listonosza” Bukowskiego i w dodatku piłem wtedy tylko trochę mniej niż autor – postanowiłem właśnie listonoszem zostać.
By złożyć podanie o pracę, pojechałem do biura głównego chicagowskiej poczty – do śródmieścia, a moją żonę Karolinę zabrałem przy okazji na wycieczkę po downtown. W pracy wziąłem dzień wolny, zjedliśmy śniadanie i naszym rozklekotanym, ale dostojnym oldsmobilem ruszyliśmy do centrum. Po drodze minęło nas kilka policyjnych samochodów na sygnale. „Pewnie jakiś wypadek albo ktoś bliźniemu zrobił kuku” – stwierdziliśmy. W Chicago postanowiliśmy zostawić samochód na nieco oddalonym od poczty parkingu i dalej pójść piechotą, bo przecież dzień był wyjątkowo piękny. Miasto było podejrzanie puste, ale przecież ludzie pracują w tych drapaczach chmur, a taki korposzczur, jak wiadomo, z pracy się nie urwie zaraz po jej rozpoczęciu. Oprócz przemykających chybcikiem spóźnionych postaci w białych kołnierzykach, krawatach i żakietach na każdym rogu stał policjant uzbrojony w drewnianą pałkę, zupełnie taką jak ze starych gangsterskich filmów kina noir. Wszyscy mieli miny tak posępne, że nie zdecydowaliśmy się podejść i spytać o powód tej mobilizacji. Wytłumaczyliśmy sobie, że to na pewno ćwiczenia, te same do których chwilę wcześniej pędziły radiowozy na I-90. Dotarliśmy na pocztę, gdzie ku naszemu zaskoczeniu czynne było tylko jedno okienko, co miało sens o tyle, że na całej poczcie byliśmy jedynymi klientami. W okienku siedziała otyła Murzynka, która poinformowała mnie, że poczta jest zamknięta i żadnej aplikacji dziś na pewno nie złożę. Zapytana o powód odpowiedziała coś, co brzmiało jak skrzyżowanie papuaskiego z ciepłym krochmalem. Jedyne, co przebiło się przez slang, to „bombing situation”.
Odprawieni z kwitkiem wracaliśmy do samochodu przez to dziwnie opustoszałe, pełne patroli miasto. Jako że byliśmy dopiero na świeżym emigranckim rozruchu z włączoną funkcją „oszczędzanie”, postanowiliśmy nie zachodzić nigdzie na lunch, tylko pojechać do domu i zrobić jajecznicę. Czas płynął przyjemnie, choć szybko, jak zawsze podczas dnia wolnego od pracy. Do domu dojechaliśmy około pierwszej, zjedliśmy lunch, porozmawialiśmy o kolejnych planach i zawodowych posunięciach, moich nadchodzących urodzinach i problemie karaluchów w naszym mieszkaniu. Zupełnie po nic, odruchowo włączyłem telewizor. Leciał jakiś film katastroficzny, przełączyłem kanał, ale leciał ten sam film. Breaking news.
Wtedy po raz pierwszy w życiu doświadczyłem, co znaczy „usiąść z wrażenia”. Powtarzane na okrągło sceny wbijających się w budynki samolotów i walących się w okrutnie systematyczny sposób wież były tak hiperrealistycznie niedorzeczne, jakby ktoś puścił napisy na koniec świata. I chociaż w Stanach byliśmy zaledwie chwilę, ból, jaki powodował widok zrównanego z ziemią WTC, był niemalże fizyczny, gula w gardle rośnie mi nawet teraz na wspomnienie tamtej chwili. Przede wszystkim pustka, a w niej dryfujący lęk i nieznośne pulsujące poczucie niepewności. Czy będą atakować dalej, czy odpalą brudną bombę, czy zatrują wodę pitną? Poczucie zagrożenia pompujące adrenalinę z nadnerczy, płytki oddech, niesamowita jasność myślenia i widzenia. Kolory stały się wyraźniejsze. I ten rosnący żal. Że nic już nie będzie takie samo jak kiedyś, że oto świat definitywnie (po raz który to już) stracił cnotę. Że można już zacząć się bać.
Grzegorz Dziedzic
fot.NTV/Videograb/EPA
Reklama