Raptem sobie o nas przypomniano. O nas, czyli o 20 milionach Polaków i obywateli polskiego pochodzenia mieszkających za granicą. Nie pamiętam, by taką estymą polskie władze kiedykolwiek w historii otoczyły Polonię, kładąc nacisk na „zbliżenie, zacieśnienie i zapewnienie”, że jesteśmy częścią kraju nad Wisłą, jego kultury, przedsiębiorczości, historii, a co najważniejsze – polityki. Doznano raptownego olśnienia, że jest jeszcze nie do końca zagospodarowana grupa wyborców, którą można pozyskać. Uruchomiono więc błyskawicznie masową produkcję kiełbasy wyborczej.
To zainteresowanie nie jest przypadkowe. Litania obietnic sympatycznym atramentem ma wpisaną datę i jest nią 25 października bieżącego roku. Do tego czasu możemy się cieszyć naprawdę imponująca listą zapewnień i zobowiązań. Czego to na niej nie ma…
Ale po kolei. Pierwszy był Andrzej Duda, który obiecał, że o nas – diasporę w końcu należycie zadba. W tym celu w Kancelarii Prezydenta powstanie biuro do spraw Polonii i Polaków za granicą. Będzie ono ułatwiać polonijnym biznesmenom kontakt z macierzą, nauczycielom nada odpowiedni status zawodowy, młodym profesjonalistom poda rękę i pomoże w nawiązywaniu kontaktów, ułatwi repatriacje ze Wschodu, wzmocni polskie placówki dyplomatyczne, wyśle nam kulturę, wesprze nasze oczekiwania i dążenia.
Rzuconą rękawicę z wyzwaniem „Polonia” natychmiast podniósł rząd. Na wyjazdowym posiedzeniu w Krakowie w miniony wtorek przyjął plan współpracy z Polonią do 2020 roku. W jego świetle będziemy teraz partnerami, którzy będą wzajemnie korzystać ze swojego profesjonalnego potencjału. W kraju stworzone zaś zostaną warunki dla reemigracji tak korzystne, że masowo zaczniemy pakować walizki i wracać. A nowością, co mocno podkreśla MSZ, jest określenie zasad współpracy rządu z Polonią i Polakami za granicą. Czyżby dotychczas zasad w ogóle nie było?
Przetargi obietnic, nawet jeśli tylko w niewielkim stopniu realne i wykonalne, stwarzają szansę na to, że Polonia, a na pewno ta amerykańska, traktowana od lat z przymrużeniem oka, nabierze innego kolorytu niż tylko folklorystyczny. Może to właśnie ten moment, kiedy uda się wyjść poza deklaracje różnej maści konferencji o konieczności wspólnych przedsięwzięć inwestycyjnych, kończące się wraz z wyjazdem ostatniego jej uczestnika? Może placówki edukacyjne i kulturalne dostaną pieniądze z kraju na funkcjonowanie i utrwalenie ich wieloletniej, jeśli nie wielowiekowej działalności, a Amerykanie polskiego pochodzenia, często zajmujący „eksponowane stanowiska w polityce i w biznesie”, będą chcieli przyznać się do polskich korzeni, bo nie trzeba będzie się wstydzić, że od wejścia na pokład polskich linii lotniczych zaczyna się jakaś inna jakość…
A jak się to przełoży na życie przeciętnego pana Wiesia z Chicago? Może choćby w taki, że na lotnisku Chopina w Warszawie taksówkarze z ironią nie będą komentować, że „okeje przyleciały”, ucieszą się z zostawianych dewiz i napiwków i nie będą się śmiać z białych skarpetek do sandałów, bo zobaczą, że takie same mają w kraju.
Oczywiście najpierw wypadałoby zacząć od siebie. Nie ośmieszać się demonstracjami pod konsulatem RP żądającymi powieszenia Tuska i Komorowskiego w Moskwie. Awantury w polonijnych organizacjach zamienić na plan pomocowy i biznesowy, na marketing wizerunkowy. Zaprzestać kradzieży własności intelektualnej nagminnej w polonijnych mediach, a produkcje telewizyjne z Polaczkiem cwaniaczkiem z Chicago, realizowane przez naszych lokalnych kolegów po fachu za dobrą kasę z Polski, zamienić na pokazanie tych, którymi naprawdę możemy się pochwalić. Bo jest ich więcej niż tylko Zbigniew Brzeziński.
W świetle obietnic płynących falą znad Wisły mamy swoje pięć minut. Desperacja przedwyborcza musi być wielka, skoro przekłada się na uczynienie z Polonii języczka u wagi. Czy będziemy umieli tę historyczną szansę wykorzystać?
Małgorzata Błaszczuk
Na zdjęciu: Polonia na świecie. Kolorem intensywnie czerwonym zaznaczono kraje, które zamieszkuje największa liczba Polaków fot.Marcin Floryan/Dori/Wikipedia
Reklama