Emocje wyborcze w Polsce wydają się maleć, nawet te dotyczące jesiennych wyborów, których wynik zdaje się być przesądzony. Po morderczej kampanii prezydenckiej nagromadzenie negatywnych emocji w podzielonym narodzie jest tak duże, że w duchocie tej można zawiesić siekierę. Czas przewietrzyć, tylko że nie ma komu, bo Polska na żadne wietrzenie nie jest jeszcze gotowa. Powiew nowego czuć natomiast w coraz bardziej dusznej Ameryce, w której rozpędu nabierają wyborcze zmagania kandydatów na kandydatów na prezydenta. Oto pod hasłami potężnego wietrzenia, takiego z otwarciem wszystkich okien i zrywaniem dachówek – coraz większą popularność zdobywa senator Bernie Sanders, kandydat niezależny startujący z ramienia Partii Demokratycznej (ach, te JOW-y). Jeśli Donalda Trumpa nazwiemy największą niespodzianką dotychczasowej amerykańskiej kampanii, koniecznie spójrzmy dość daleko w lewą stronę – tam od lat z antykorporacyjnymi i antywojennymi hasłami stoi Bernie. Absolutny fenomen tych wyborów i zdaniem ekspertów – zapowiedź następujących w Ameryce zmian.
Sanders, syn polsko-żydowskiego imigranta, sam siebie określa jako demokratycznego socjalistę. Mimo to od lat zasiada w Kongresie, ciesząc się opinią polityka tyleż nowoczesnego, co zrównoważonego. Główną siłą Sandersa jest posiadanie przez niego poglądów: zdecydowanych, racjonalnych i stałych. Właśnie dzięki nim Bernie cieszy się sympatią wyborców, a nawet swoich politycznych przeciwników – cokolwiek by o nim nie mówić, ciężko nazwać go oportunistą i krętaczem. Jego główne hasła brzmią co prawda zbyt pięknie, jak na amerykańską rzeczywistość, ale faktem jest, że Sanders gromadzi tłumy, które słuchają jego pomysłów na Amerykę z zapartym tchem. Zloty Berniego przypominają atmosferą wyborczych wieców Obamy sprzed ośmiu lat, z jedną różnicą: mniej tu bicia piany, a więcej konkretów. Przekaz Berniego jego zwolennicy, zwani w mediach sanderzystami, określają dobitnie - „no bulls..t”.
Wśród propozycji znajduje się umorzenie pożyczek studenckich, powszechny dostęp do służby zdrowia i wyższej edukacji, rozwój innowacyjności i rozbudowa infrastruktury, podniesienie płacy minimalnej i przejście na odnawialne źródła energii. Skąd wziąć na to wszystko pieniądze? Ograniczyć wydatki na zbrojenia, opodatkować wielkie korporacje i operacje giełdowe na Wall Street – podobno wystarczyłoby 50 centów z każdych 100 dolarów obracanych na giełdzie.
Wynikiem tej rewolucji ma być przywrócenie rozsądnego podziału dóbr. Brzmi jak idealistyczny sen pryszczatego protestanta z ruchu Occupy Wall Street? Jasne, tyle że te hasła właśnie wchodzą do mainstreamu. „Jeden procent najbogatszych posiada więcej niż 90 procent społeczeństwa” – mówi Sanders i jest to miód na uszy młodych Amerykanów, którzy we własnym kraju widzą dla siebie coraz mniejsze szanse, a chcieliby – jak ich rodzice i dziadkowie – spełnić swój amerykański sen. Młodzi są największą siłą 73-letniego Berniego, który w serwisach społecznościowych bije kontrkandydatów na głowę. Komentatorzy polityczni mówią już o masowym ruchu politycznym, który zachęcony przez Sandersa do aktywności i działania zdaje się rosnąć w rzeczywistą siłę.
Sanders ma swoje momentum, a energia, jaka towarzyszy jego kampanii, jest fenomenem i przyćmiewa główny problem polityka – brak pieniędzy na kampanię od wielkiego biznesu. Sam Bernie nie wydaje się tym faktem zmartwiony, od kwietnia dzięki datkom swoich zwolenników uzbierał 15 milionów dolarów, a pieniądze płyną wąskim, ale nieprzerwanym strumieniem. Inna sprawa, że nie potrzebuje ich wcale tak wiele. Kampanię w internecie prowadzi zachwycone nim pokolenie millenialsów, aktywując swoich biernych, przyrośniętych do klawiatury znajomych. Zloty praktycznie organizują się same, ludzie przekazują sobie informacje o nich drogą elektroniczną, a w efekcie sale i areny sportowe pękają w szwach.
Czy Bernie Sanders wyprzedzi Hillary Clinton w wyścigu o demokratyczną nominację? Wysoce wątpliwe, niemniej życzę mu tego z całego serca. Berniego pogrążyć może właściwie tylko czarny PR i gęba socjalisty. Przeciwnicy Sandersa będą chcieli przedstawić go jako potencjalnego komunistycznego satrapę, tworząc wizję drugiej Korei Północnej. To tani chwyt dla średnio rozgarniętych i niedouczonych, którzy nie rozróżniają modelu skandynawskiego czy kanadyjskiego od ponurego leninizmu. Straszenie socjalizmem dotychczas było w USA skuteczne, tak jak straszenie PiS-em utrzymywało PO przy władzy przez osiem lat. Być może zadziała i tym razem. W walce na za i przeciw oponentom Sandersa może być ciężko, ponieważ to wytrawny gracz, który swoich racji broni od lat 60., a na poparcie swoich tez ma racjonalne, twarde argumenty. Przede wszystkim jednak jest wiarygodny i prezentuje interesy przeciętnego Amerykanina, a nie finansowej elity.
W wyścigu o demokratyczną nominację zanosi się zatem na twardą walkę, a tego pani Clinton raczej się nie spodziewała. Sanders ma poparcie tzw. postępowców, młodzieży, czarnoskórych, rosnącej liczby Latynosów i… kobiet, które najwyraźniej skutecznie odpycha androginiczność i polityczna oślizgłość Hillary. I choć Sanders nominacji pewnie nie zdobędzie, bo Ameryka na prezydenta socjalistę nie jest jeszcze gotowa, pokazuje, że społeczną energię można generować nie tylko poprzez populistyczny hejt i straszenie terroryzmem. Bernie Sanders przywraca nadzieję, a to lato należy do niego. Go Bernie!
Grzegorz Dziedzic
Bernie Sanders fot.John G. Mabanglo/EPA
Reklama