Młodzi i starzy. Wykształceni i niewykształceni. Zrzeszeni i indywidualni. W służbach pomocowych i poza nimi. Z parafią albo z przyjaciółmi. Z intencjami albo bez. Polonijni pielgrzymi – tacy sami jak ci z Polski. Może tylko bardziej demonstracyjnie akcentujący swoją polskość niż ci w kraju.
Siedem tysięcy Polaków, którzy wzięli udział w tegorocznej pielgrzymce, 28. już zresztą, z Chicago do Merrillville, nie może nie imponować liczebnością i młodością. Żadna inna pielgrzymka na terenie USA nie da się do chicagowskiej porównać. Nawet ta z Great Meadows w stanie New Jersey do sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Doylestown w Pensylwanii.
Paradoksalnie wpisujemy się pięknie w statystyki mówiące o tym, że pielgrzymuje w sumie ok. 15 proc. Polaków, a polscy pielgrzymi stanowią 20 proc. chrześcijan pielgrzymujących w Europie i 5 proc. pątników na świecie. Wpisujemy się także i w dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, według których młodzież stanowi niemal 50 proc. uczestników ogółu pielgrzymek, a zdecydowaną większość w pielgrzymkach pieszych. Taka jest i nasza chicagowska pielgrzymka.
A nie ma chyba w Ameryce bardziej polskiego wydarzenia jak pielgrzymka. Idziemy, w większości imigranci w pierwszym pokoleniu, bo chcemy tego samego niepowtarzalnego przeżycia znanego nam z kraju – tu w Ameryce, gdzie na co dzień brak poczucia wspólnoty. Na dwa dni zawieszamy niezapłacone rachunki, kłopoty w pracy, brak papierów, by doświadczyć swoistego poczucia wolności. Ci, którzy kiedykolwiek szli w pielgrzymce, wiedzą, że to przeżycie niepowtarzalne i uzależniające. Że nie da się go porównać do niczego innego. Jasna Góra w sierpniu staje się duchową stolicą Polski. W tym roku do sanktuarium paulinów dotrze 100 tys. pątników. W Chicago takiej symboliki nabiera sanktuarium maryjne salwatorianów w Merrillville z równie imponującą, jak na warunki amerykańskie, liczbą pielgrzymów.
Przez dwa dni Polacy z Chicago, którzy idą do tego świętego miejsca w pieszej pielgrzymce, są dla siebie życzliwi, gotowi do każdej pomocy, wsparcia, podzielenia się tym, co mają. Jeszcze podczas mszy zamykającej pielgrzymkę z zachwytem patrzymy na tłumy wiernych (w tym roku było to blisko 12 tys.), zachwycamy się atmosferą, każdemu chcielibyśmy podać rękę na znak pokoju. Jesteśmy uduchowieni, odświeżeni, choć zmęczeni, i po prostu szczęśliwi. Taki stan trzyma nas przez dwa dni, później wszystko wraca do normy.
Wraz ze zdjęciem przepoconej koszulki czar pryska. A już pod pierwszymi fotografiami z drogi umieszczonymi na Facebooku zaczyna się dyskusja nieprzebierających w słowach uczestników o tym, kto świętszy. I znów zaczyna nas irytować, że w poniedziałek trzeba do roboty, a tam szef, o którym inaczej nie mówimy jak tylko o synu prostytutki, że pies sąsiada za głośno szczeka, a żona znowu przesoliła zupę.
Ale w najbliższą niedzielę pójdziemy oczywiście do kościoła, może spotkamy znajomych poznanych na pielgrzymce, przyjmiemy komunię i kompletnie wyleci nam z głowy, że tuż przed wejściem do świątyni niemal pobiliśmy się z kimś o miejsce parkingowe.
Szkoda, że tak mało zostaje pielgrzyma w pielgrzymie.
Małgorzata Błaszczuk
Reklama