Niektórzy komentatorzy wyrażają swoje zaskoczenie faktem, że premier Izraela Benjamin Netanjahu tak stanowczo sprzeciwia się amerykańskiej ugodzie z Iranem. W rzeczywistości jednak nie ma się specjalnie czemu dziwić. Izraelski przywódca znajduje się o krok od zrealizowania hegemonistycznego planu skonstruowanego przez grupę amerykańskich „neokonserwatystów”, na czele z Richardem Perlem – tak, tym samym Perlem, który w swoim czasie agitował na rzecz wszczęcia wojny z Irakiem i usunięcia Saddama Husajna.
W roku 1996, gdy Netanjahu po raz pierwszy został premierem, Perle napisał wraz ze swoimi co bardziej zacietrzewionymi kumplami raport pt. „Clean Break” (w dowolnym tłumaczeniu: „Czyste zerwanie” – w domyśle: z przeszłością). Jest to bardzo intrygujące dzieło, w którym autorzy kreślą wizję „nowego” Bliskiego Wschodu. Według tej wizji w przyszłości będzie tylko jedna licząca się siła w tej części świata – Izrael. Perle i spółka zaproponowali zupełne odrzucenie porozumienia palestyńsko-izraelskiego, podpisanego wcześniej w Oslo oraz „osłabienie lub demontaż” Iraku, Syrii i Iranu. W ten sposób wszystkie państwa mogące poważnie zagrozić Izraelowi miały zostać odsunięte w cień, a Palestyńczykom przypada tylko jedna rola – życie pod okupacją.
Adresowany do Netanjahu raport został wtedy wprawdzie przez niego odrzucony, ale nie przeszkodziło to jego autorom w rozpoczęciu jego realizacji, niejako w imię państwa żydowskiego. Na pierwszy ogień poszedł Irak, z którym wojna rozpoczęła się na mocy całkowicie wyssanych z palca doniesień o broni masowego rażenia. Dziś „zdemontowany” przez Amerykę Irak nie jest w stanie nikomu zagrozić, bo nie może nawet skutecznie kontrolować własnego terytorium.
Następna w kolejce była Syria. W jej przypadku plan Perle’a zrealizował się niemal sam, na skutek wewnętrznej rewolty i idiotycznej reakcji na nią ze strony Baszara Assada. Dziś kraj ten, który przez wiele dekad stanowił największe zagrożenie dla Izraela, w zasadzie istnieje tylko na papierze i jest kompletnie rozczłonkowany.
Wynika stąd, że na razie wszystko odbywa się „zgodnie z planem”, a do zbudowania nowego Bliskiego Wschodu, z pojedynczym regionalnym mocarstwem, wystarczy załatwić jakoś Iran. Nic zatem dziwnego, że Netanjahu tak żywiołowo protestuje przeciw podpisanemu z tym krajem porozumienia. Zresztą protestują też liczni amerykańscy politycy, zwykle zawzięcie proizraelscy. Nawet jeśli planu Perle’a nie znają, z pewnością wizja ta jest dla nich atrakcyjna.
Niepokój musi budzić co najmniej jeden aspekt tego, co się dzieje. Przed zaledwie kilkoma dniami do Izraela pojechała z wizytą grupa kilkudziesięciu członków Kongresu, z których wszyscy są przeciwnikami układu z Iranem i których misją było „wsparcie” izraelskiego przywódcy. Innymi słowy amerykańscy parlamentarzyści pojechali wspierać obcego przywódcę w jego dążeniu do bliskowschodniej mocarstwowości na podstawie planu wyśnionego przez amerykańskich, skrajnie prawicowych proizraelskich „myślicieli”. Gdzieś w tym wszystkim zaciera się niebezpiecznie granica między narodowymi interesami USA i Izraela. Nie są one i nie powinny być identyczne.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Benjamin Netanjahu fot.Dan Balilty/Pool/EPA
Reklama