1944 dni po śmierci Lecha Kaczyńskiego i 70 lat po wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą Andrzej Duda został prezydentem Polski. A ja doszedłem do wniosku, że nie wrócę do kraju, przynajmniej przez najbliższe lata.
Jeszcze pięć lat temu całkiem poważnie myślałem o powrocie do Polski. Słuchałem zapewnień polityków o otwarciu na Polonię, zapewnienia o ułatwieniu powrotnego lądowania, programach reasymilacyjnych i tym podobnych obiecanek cacanek. Byłem nawet gotowy, wzorem mojego znajomego, który do Polski powrócił, chodzić tam na grupy wsparcia i zdanie zaczynać od: „Mam na imię Grzegorz, wróciłem z zagranicy i nie chce mi się żyć”. Nie wróciłem, przyznaję – na poły z lęku, trochę z niezaradności, a przede wszystkim z powodu, jakże by inaczej, nagłego zwrotu wypadków. Także dzięki zdrowemu rozsądkowi mojej żony.
Jeździłem w tak zwanym międzyczasie do Polski kilkukrotnie, na wakacje, w sprawach rodzinnych, raz na pogrzeb. Za każdym razem starałem się wyłapywać pozytywy, chłonąć zmiany, tak wyraźne i bez trudu zauważalne po kilku latach nieobecności, kiedy nowy obraz nakłada się na starą kalkę pamięci. Ignorowałem przejawy zwykłego ulicznego chamstwa, meneli na powrót traktowałem jak święte krowy, uważałem przechodząc przez jezdnię nawet na pasach, narzekaczom próbowałem zaszczepić odrobinę optymizmu, a obrażone miny kelnerów mówiące „ta knajpa tak naprawdę powinna należeć do mnie” traktowałem jako przejaw młodzieńczego spleenu. Wracałem do Stanów z uczuciem rozdarcia, mogłem cwaniakować o całowaniu ziemi po wylądowaniu na O’Hare, raz nawet zaklaskałem ze współpasażerami. Poza, pic na wodę, fotomontaż. Można, jak to mówią, wyrwać człowieka z Małopolski, ale ciężko wyrwać Małopolskę z człowieka. Za każdym razem po powrocie do Stanów znowu przychodziło mi akceptowanie tutejszego „u siebie”, przeszkadzała mi tutejsza miałkość, płycizna, konsumpcja. Przez jakiś czas starałem się nie mówić „highway”, idąc do spożywczego zmieniałem spodnie od piżamy na przynajmniej w miarę czyste dresy. Tak, powroty z Polski niezmiennie napełniają mnie tęsknotą i podważają moje przekonanie o słuszności emigracji. Przestaje cieszyć wygodny samochód, dom, amerykańska pensja, tutejsza łatwość funkcjonowania.
W ostatnim czasie wieści z Polski, komentarze w mediach i w sieci oraz dokonania publicystów sprawiły, że moją tęsknotę zniosłem do piwnicy i przysypałem żwirem. Być może jestem przeładowany informacjami (być może – dobre sobie!) i potrzebuję wakacji, choćby wyjechać pod namiot na trzy dni, ale poczułem duchotę. Jakże naiwne i butne było moje przekonanie, że nic mnie już nie zadziwi. Codziennie dochodzi nowa „perła”. Po dość zabawnym bełkocie części tzw. niezależnych mediów dotyczących Cudu Złapania Hostii doszedłem po raz wtóry do wniosku, że portale owe są niezależne jedynie od rozumu i poczucia rzeczywistości. Ale gdy ostatnio przeczytałem, że wybór Andrzeja Dudy na prezydenta jest wynikiem bohaterskiej ofiary powstańców warszawskich, to przyznam, mina mi zrzedła. Po czwartkowej inauguracji dowiedziałem się, że maczał w tym swoje gołębie skrzydła sam Duch Święty.
A to dopiero początek, dzień jeszcze młody, nie mówiąc o kadencji. Trochę wcześniej lekko tylko walnęło mnie, kiedy okazało się, że rozważania nad obłożeniem Komorowskiego ekskomuniką nie były żartem internetowych satyryków hołdujących absurdalnemu poczuciu humoru, że to na poważnie. Dobił mnie obraz uczestników manifestacji upamiętniającej powstanie warszawskie pod kojarzonym z grupami neonazistowskimi krzyżem celtyckim. W przepaści bzdur pominąłem nawet debatę parlamentarną dotyczącą kwestii wybierania płci czy dyskusję na temat obrazy uczuć religijnych poprzez zdjęcie ze ściany obrazu z JPII przez Roberta Biedronia. Praktycznie bezstresowo, jako nowy sposób składania kondolencji, przyswoiłem stek bluzgów pod adresem Jana Kulczyka, który przetoczył się przez sieć, jeszcze zanim go pochowali. Mimo że za dużo przebywam w internecie, dopiero dochodzi do mnie prawda, o której mówił Stanisław Lem, że „nie zdawał sobie sprawy z ilości idiotów na świecie, dopóki nie wszedł do sieci”. Pomimo wrodzonej odporności na głupotę i umiłowania absurdu, co nie włączę komputera, co nie kliknę pilotem – jak mówiła kiedyś młodzież – wymiękam. Złapałem się na tym, że wolę obserwować ruchy tupeciku Donalda Trumpa (polecam przy wyłączonym dźwięku) niż rzucanie się na siebie jak wściekłe psy, bo do tego sprowadza się polski dyskurs społeczno-polityczny.
Postanowiłem, że nie wracam. Dobrze rozejrzałem się po okolicy i jest dość normalnie, poziom oszołomstwa jest do zniesienia, lodówka pełna, lato znośne, da się żyć. Zdałem sobie również sprawę z tego, że to bardzo egoistyczne podejście, że ja tu na tarasie grilluję wegetariańskie hamburgery, macham „Hi” do sąsiada zza płotu, a w kraju w najlepsze montuje się teokracja i kult jednostki. Postanowiłem pomóc. Już jutro wypełnię, po raz pierwszy w życiu list – petycję o zniesienie wiz dla Polaków. Pakujcie walizki i przyjeżdżajcie. Wy, dla których powstająca w Polsce „normalność” coraz bardziej przypomina ponurą aberrację, zakłócenie na łączach, majaczenie psychotyka. Emigracja to żadna tragedia.
Grzegorz Dziedzic
Na zdjęciu: Przed pałacem prezydenckim w dniu zaprzysiężenia Andrzeja Dudy fot.Bartłomiej Zborowski/EPA
Reklama