Żadna historyczna rocznica nie budzi we mnie tylu emocji co wybuch powstania warszawskiego. Rozmowa o powstaniu jest bowiem rozmową o godności, o dumie narodowej, o moralnych dylematach, idealizmie młodości, o patriotyzmie i odpowiedzialności oraz o zaufaniu do koalicjantów. I mogłaby to być piękna dyskusja z zastanawiającą ponadczasowością, gdyby sama rocznica nie padła ofiarą drapieżnego politycznego apetytu.
Od lat powstanie jest zawłaszczane i manipulowane. Po 1948 roku w PRL-u propaganda komunistyczna nazwała go zbrodnią. W czasach 70. i 80. dla wszystkich, którzy oczekiwali w Polsce zmian ustrojowych, urosło ono do rangi legendy i symbolu walki o wolność i niepodległość. Po roku ’89 otwarcie zaczęto dyskutować nad jego zasadnością, dokonując swoistej wiwisekcji.
O ile każdą wcześniejszą interpretację 63 dni powstania jakoś da się usprawiedliwić uwarunkowaniami ustrojowo-społecznymi, o tyle to, co dzieje się dziś wokół niego, budzi emocje zgoła inne niż akademickie. Zaanektowali go bowiem „prawdziwi patrioci”, uzurpując sobie prawo do obchodów we właściwym sobie stylu i narracji, używając ich do pogłębienia podziałów, a przede wszystkim do tego, by rzucić każdemu, kto nie jest z nimi – „zdrajco, komunisto, sprzedawczyku Moskwy” i „Raz sierpem, raz młotem – czerwoną hołotę”. Prawdziwą pokazówkę tej formy czczenia pamięci bohaterów sierpnia ‘44 mieliśmy w ubiegłym roku na Powązkach i na Kopcu Powstania Warszawskiego.
Oczywiście nie o powstańców w tym wszystkim chodzi, nie o pochylenie się nad tragedią Warszawy sprzed ponad 70 lat. Tu trzeba opluć, sponiewierać i rzucić petardą, żeby było na koniec z przytupem, jako znak protestu przeciwko obecnej władzy. Czyli zadyma w iście kibolskim stylu. Ale interpretowana przez część społeczeństwa, a na pewno przez organizatorów spod znaku organizacji nacjonalistycznych, jako „podnoszenie głowy przez młodych Polaków”.
Swoją drogą ciekawe, ile w tych głowach zostało z lekcji historii na temat samego powstania, wiedzy o rozkładzie sił koalicyjnych, przywódcach i uczestnikach, konsekwencjach i zniszczeniach, a także z poezji Baczyńskiego?
Poniewieranie powstaniem w celach politycznej rozgrywki jest najgorszym ze scenariuszy, który mógł mu się przydarzyć. A stawianie znaku równości między młodością „nazioli – kiboli” a tą Kolumbów jest jednoznaczne z uwłaczaniem pamięci pokolenia 1920.
Patrzę na czarno-białe fotografie sprzed 71 lat w książce Normana Daviesa „Powstanie ‘44” i nie mogę oderwać oczu od dzieci w zbyt dużych hełmach, w mundurach z podwiniętymi rękawami i związanych paskiem, z zawadiacko przerzuconymi przez ramię karabinami, ale z dorosłymi oczami, na zdjęcie z wynoszenia z gruzów ciała jedenastoletniego łącznika „Orła Białego”, przywódców Zachodu, którzy we wrześniu 44 roku w Quebecu nie zająknęli się nawet na temat walczącej Warszawy, na exodus ludności cywilnej po kapitulacji. Patrzę na kadr z powstańczej kroniki filmowej z 16-letnią sanitariuszką Alicją Treutler i 22-letnim Billem Biegą, którzy 13 sierpnia 1944 r. wzięli ślub, żeby zdążyć się nażyć. Wiele, wiele lat później odnalazłam ich w New Jersey, by zrobić o nich reportaż. To mój mały wkład w utrwalenie pamięci o uczestnikach powstania, czyli tych, którzy rozumieli, że „lepiej jest umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach”.
Ile z tego pojmują dzisiejsi zadymiarze, którzy muszą w rocznicę na cmentarzach, w kwaterach weteranów, wykrzyczeć swój „patriotyzm”?
Małgorzata Błaszczuk
fot.Jacek Turczyk/EPA
Reklama