Chłopięciem będąc, robiłem, co w mojej skromnej mocy, żeby nauczyć się przeżywać katolicyzm, żeby poczuć żar wiary, spokój i poczucie sensu. Bez większych sukcesów. Od dzieciaka wyprawa do kościoła była dla mnie równie atrakcyjna co wizyta u dentysty.
Pierwszą komunię jakoś przeżyłem, pomimo upokorzenia spowiedzi. Wracaliśmy z tarnowskiej katedry, liżąc waniliowe lody z „Tatrzańskiej”, kiedy z kolegą Pawłem wymyśliliśmy genialną strategię: będziemy grzeszyć, póki jesteśmy młodzi, nie żeby jakoś bardzo, bez krzywdzenia innych; natomiast z pierwszymi oznakami geriatrii zdewociejemy i będziemy na szóstą rano zasuwać do kościoła. Do dziś wspominam uroczystość komunijną jako duże przeżycie duchowe, a pieśń „Pan Jezus już się zbliża” śpiewałem z radością i najgłośniej, jak mogłem. Miałem jeszcze motywację, a religia przyciągała mnie swoją tajemniczością. Dosyć szybko pojąłem, że Kościół to nie budynek, a ludzie. Na naszym osiedlu w latach 80. budowano bryłę przypominającą skrzyżowanie Arki Przymierza z cytadelą. Przygniatający gigantyzm ceglanej budowli miał wszystko z brutalizmu, ale już z duchowości niewiele. Inaczej niż kościół w Pruchniku, gdzie mój wujek był prałatem. W późnorenesansowym kościele spędzałem dużo czasu, rozmawiając ze sprzątaczkami, majstrami, kościelnym. Zakochałem się nawet w starszej ode mnie córce organisty. Na plebani spałem w łóżku, w którym w czasie odwiedzin sypiał biskup Wojtyła. Co niedzielę biegłem na poranną mszę i starałem się postępować w myśl zasady „udawaj aż się uda”. Na niewiele się to zdało. Kiedyś tak się zamyśliłem, że nie uklęknąłem przy podniesieniu. Jakaś klęcząca obok kobiecina tak mocno pociągnęła mnie w dół, że omal nie wybiłem zębów o kolumnę. Nie, sakralne budynki i powtarzanie w kółko tych samych formułek przerywanych dzwonkami nie wywoływały u mnie duchowych dreszczy.
Co innego pielgrzymki. Przez Pruchnik szła wielka pielgrzymka do Częstochowy i co roku zawsze zatrzymywała się na plebani na posiłek, a bywało, że i na nocleg. Na dwa dni przed nadejściem tej chmary ludzi zaczynała się wielka akcja kanapkowa. Zaprawdę powiadam wam, kto pokroił 132 ogórki dla pielgrzymów, ten powinien pójść do nieba w czeskich tenisówkach. Układaliśmy kanapkowe stosy na tacach, w miskach i baliach. Kroiłem ogórki, a ona mieszała pastę jajeczną, ja smarowałem pajdy chleba pasztetową, a ona słodziła herbatę w wiadrach. Córka organisty, obiekt nieskromnych myśli, z których spowiadałem się co niedzielę.
Dzień przybycia pielgrzymki pełen był podniosłego zamieszania. Rozczarowanie przychodziło już z pielgrzymami. Zamiast o tajemnicy, Bogu, pątniczym cierpieniu były rozmowy o bąblach na stopach, niewygodnych butach, pokrzykiwania i ponaglenia o więcej kanapek.
Na plebani zawsze było dwóch wikarych, różne to były typki, wesołki i mruki, młode chłopaki świeżo po seminariach. Graliśmy czasem w piłkę, oprowadzaliśmy wspólnie po kościele wycieczki niepełnosprawnych i niewidomych. Pamiętam jednego, z imieniem gorzej, zdaje się, że ksiądz Marek. Nie miał trzech palców u ręki, konsekwencja niefrasobliwego używania ręcznej sieczkarni. Ksiądz Marek chętnie opowiadał o sobie, a kiedyś pogłaskał mnie po twarzy tymi kikutami. Zacząłem go unikać, całe dni przesiadywałem u córki organisty albo próbowałem odczytać dziewiętnastowieczne listy parafialne, których na strychu były całe pudła.
Pod koniec lat osiemdziesiątych wujek prałat zginął w wypadku, a ja powoli zacząłem osuwać się w otchłań poszukującego agnostycyzmu. Kościół i jego nauki traktowałem podobnie do radzieckich czarno-białych filmów. Wiedziałem, że bywają ciekawe, nawet wybitne, ale były też nudne i patetyczne. Postanowiłem, że do czarno-białych filmów i do katolicyzmu spróbuję dorosnąć. Sęk w tym, że Kościół nigdy mi w tym nie pomógł, nie był zainteresowany nie tyle nawróceniem, co wsparciem, przygarnięciem zagubionej owieczki. Transformacja, pojawienie się religii w szkołach i coraz agresywniejsza postawa części duchowieństwa, nachalne upolitycznianie duchowości dopełniło zniesmaczenia.
Ostatnio olśniło mnie, dlaczego nikt się mną wtedy nie zajął. Byłem już samodzielną istotą ludzką, a nie zarodkiem czy płodem. Okazuje się, że właśnie te wczesne stadia rozwojowe człowieka interesują polskich hierarchów znacznie bardziej niż człowiek po narodzeniu. A im starszy, tym gorzej. Żaden ksiądz przez cały okres dzieciństwa, dorastania i wczesnej młodości nie przeprowadził ze mną jednej sensownej rozmowy o Bogu, wierze, wartościach. Zamiast tego na wyrywki znałem biblijne historie, na pamięć Osiem Błogosławieństw i katechizm. Dopiero jako człowiek dorosły poznałem w Chicago kilku kapłanów, którzy swoją posługę sprawują z sercem i zaangażowaniem, są blisko ludzi i nie krzyczą z ambon. Dobrze, że są tacy księża, jako przeciwwaga dla coraz bardziej upolitycznionego i nastawionego na realną władzę i prawdziwe zyski episkopatu. Kościół stracił perspektywę. Zamiast pełnić funkcje pomocowo-ewangeliczne, „robić i rozdawać kanapki”, sam wyciąga tłustą upierścienioną dłoń po coraz więcej: zaszczytów, wpływów, majątku. To krótkowzroczna strategia. Polacy, szczególnie młodzi, pragną autentyzmu, wspólnoty i przejrzystości. Wie o tym papież Franciszek, któremu już przyprawia się gębę lewaka. Pogłębiający się konserwatyzm to póki co gwarancja umacniania się pozycji Kościoła w Polsce, pomysł polega na zastoju, zasłanianiu się dogmatem i coraz bardziej agresywnej retoryce stojącej na granicy dyskryminacji wszelkiej odmienności. Któż z nas chciałby zmian, siedząc na pieniądzach? Kto chciałby zamienić złocony ornat na zgrzebną sutannę, zamiast audi jeździć autobusem? A przecież pierwotna idea była całkowicie inna. „Głodnych nakarmić, spragnionych napoić” – pamiętajcie. Następnym razem gdy zobaczycie swojego proboszcza, zapytajcie, w jaki sposób pomaga ludziom już narodzonym: chorym, biednym, samotnym i bezdomnym. I nie dajcie się zbyć.
Grzegorz Dziedzic
fot.tpsdave/pixabay.com
Reklama