Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 04:22
Reklama KD Market

Nienawidząc Amy

Z filmów najbardziej lubię społeczne dokumenty, dramaty o uzależnieniach i horrory o zombie. Dlatego poszedłem do kina na „Amy”, film dokumentalny opowiadający historię krótkiej, jak rozbłysk supernowej i podobnie gwałtownie zakończonej, kariery Amy Winehouse. Nigdy nie byłem wielkim fanem jej muzyki, nie kupiłem płyty, nie wybrałem się na koncert. Jak większość mimowolnych świadków popkultury znałem kilka przebojów z radia, wśród nich oczywiście największy hit „Rehab”. „Chcieli mnie wysłać na leczenie, ale powiedziałam: nie, nie nie” - śpiewała Amy tysiące razy, za każdym razem utwierdzając się w słuszności podjętej decyzji. To wielokrotne, powtarzane z obłędnym uporem "nie", kosztowało ją życie, zapiła się w wieku 27 lat.

Poszedłem do kina w ten duszny, burzowy wieczór, kupiłem popcorn i napój, zacząłem oglądać, i szybko przestałem jeść. Zrobiło mi się zwyczajnie głupio tak pakować prażoną kukurydzę do gęby, bo oto byłem świadkiem wiwisekcji gwiazdy, obserwatorem wydrążanie z Amy młodości, świeżości i życia. Żerowania na jej talencie, wystawienia jej na pastwę rekinów showbiznesu i krwiożerczych paparazzi. Pod koniec krótkiego życia z młodej, piekielnie zdolnej dziewczyny został smutny wiór, kłębek przerażenia. Gdy po seansie osowiały wychodziłem z sali, zagadnął mnie jakiś facet. “Zapłaciła niewyobrażalnie wysoką cenę” - powiedział, a ja kiwnąłem tylko głową. Na zewnątrz było duszno, gdzieś wysoko w chmurach biły pioruny, a deszcz nie mógł się rozpadać.

Następnego dnia wpisałem w wyszukiwarkę “Amy Winehouse”. Zdjęcia, artykuły, wywiady, teledyski i fragmenty koncertów. Jak zwykle internet zaczął wypluwać hejt, “to była śmierdząca ćpunka, dobrze jej tak, zasłużyła na swój los” i temu podobne pomyje. Milion razy wcześniej mnie nie ruszało, staram się z reguły ignorować, obchodzić z daleka, nie wdawać się w dyskusje. Tym razem poczułem złość. Nie do hejterów, bardziej do siebie, że pozwoliłem, aby plucie stało się częścią rzeczywistości, jak reklamy w telewizji czy kłamiący politycy. Nienormalne stało się normalne. Nienawiść w internecie stała się tak powszechna, tak codzienna, że przestała dziwić. Możemy udawać, że to tylko taka forma ekspresji,  że najpewniej sieje hejt pryszczata gimbaza. Możemy pocieszać się, że to pewnie opłacani prowokatorzy, którzy podobno są wszędzie, a siatka ich powiązań i interesów jest gęsta jak wirtualna sieć, w której sieją zamęt. Chcemy wierzyć, że to nie nasze dzieci zaszczuwają kolegów na fejsie, że to młodość musi się wyszumieć, że lepiej w sieci niż na ulicy. Cały zbiór zgrabnych wymówek. Tylko że internetowy hejt krzywdzi, boli, a zdarza się, że zabija.



Ostatnio zabił w Polsce 14-letniego Dominika Szymańskiego, którego rówieśnicy wyśmiewali, że chodzi w spodniach rurkach, że ma grzywkę, że delikatny, że “pedzio”. Powiesił się na sznurówkach. Ilu jest takich Dominików? Wielu. Absurdalnie groźny jest fakt, że po jego śmierci oprawcy nie zatrzymali się ani na chwilę. „Dobrze, że się zabił”, „jednego pedała mniej” - pisali hejterzy. Tak jakby zginął na niby, w teledysku, albo w grze komputerowej.

Pamiętam, jak dawno temu ojciec przyłapał mnie na wyśmiewaniu na podwórku lekko upośledzonego, zezowatego chłopaka. Po tamtej rozmowie już nigdy tego nie zrobiłem, nie ze strachu przed konsekwencjami. Zrozumiałem, jak czuje się ofiara, bo ojciec przez chwilę pozwolił mi ponosić jej buty nazywając mnie chuderlakiem.

Wiele lat później, sam już będąc ojcem, usłyszałem, że dzieci nie robią tego, czego od nich oczekujemy, uczą się obserwując i powtarzając nasze słowa, czyny i postawy. Wielka prawda, jeszcze większa odpowiedzialność. Od tego momentu staram się nie przeklinać za kierownicą i w żadnym wypadku nie pozwalam sobie na hejt.

To bardzo smutne, że żyjemy w świecie tak gęstym od nienawiści. Może żyję za krótko, ale nie widziałem jeszcze takiego stężenia jadu, tak krótkiego lontu furiackiej bomby, powodów do hejtu tak błahych, a jego sposobów tak wymyślnie okrutnych. Polak Polaka nienawidzi – za poglądy, wygląd, status społeczny, grubość portfela, miejsce zamieszkania, wykonywany zawód. Powody można mnożyć, a każdy jest dobry, by poniżyć. Padają kolejne bastiony przyzwoitości: religia, płeć i wiek dawno przestały działać jak antyhejtowa zbroja. Ostatnio przekroczono kolejne tabu – po śmierci 10-letniego syna Filip Chajzer został zalany morzem fekaliów. Jak tak można? Jak wam nie wstyd? Jak bardzo trzeba być bezmyślnym i tępym, żeby zhejtować śmierć dziecka.

Amy Winehouse rzeczywiście ćpała i piła. Nie umarła dlatego, że, jak sugerują twórcy, zjadła ją niespodziewana sława i toksyczne aspiracje zachłannego ojca. Umarła, bo była uzależniona. Słabsi giną, a silniejsi tańczą na ich grobach.

Jechałem do domu i prosiłem o deszcz, który choć na chwilę odświeży, zmyje brud, pozwoli odetchnąć. Ale nie chciało zacząć padać. Wtedy przyplątała mi się myśl, z którą chcąc nie chcąc zasnąłem: “dobrze, że choć jest duszno w tym bezdusznym świecie”.

Grzegorz Dziedzic

Na zdjęciu głównym: Amy Winehouse, 2007 fot.Steffen Schmidt/EPA

First Anniversary of Amy Winehouse's death

First Anniversary of Amy Winehouse's death

epa03311952 (FILE) A file picture dated 07 July 2008 shows British singer Amy Winehouse performing live on stage at the Rock in Rio Festival held at the 'Ciudad del Rock' in Arganda del Rey, Madrid, Spain. The first anniversary of the singer's death will be marked on 23 July 2012. EPA/KIKO HUESCA

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama