Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 04:15
Reklama KD Market

Narkoberek

W zeszłotygodniowym rankingu zagrożeń – przed islamskimi uchodźcami, wymuszonym onanizmem i sztucznymi dziećmi – pozycję lidera zajął Mocarz. Żaden to sportowiec, polityk czy gangster. Mocarz to handlowa nazwa substancji psychoaktywnej z kategorii tzw. dopalaczy, czyli syntetycznych narkotyków.

Substancja psychoaktywna to taka, która zmienia świadomość, zagina percepcję, robi dobrze, czyli daje kopa. Niektóre są legalne, jak alkohol, nikotyna, kofeina czy nawet cukier; inne są dostępne na receptę, jak leki uspokajające i opiatowe. Budzą obawy mniejsze niż środki zakazane przez prawo, które wrzucamy do jednego worka z napisem „Zło”. Głównie ze względu na niewiedzę i lękliwe przekonanie, że narkotyki to wyłącznie przestępczość, prostytucja, dzieci z dworca zoo i brudne strzykawki w miejskich kiblach. Jako złe – wmawia nam  polski rząd – powinny zostać zlikwidowane, zakazane, a na ich miejsce wprowadźmy wartości rodzinne, narodowe i religijne. Narkotykowe zło dobrem zwyciężaj! Wszystko pięknie, choć wizja przekonania młodzieży, by zamieniła dopalacze i narkotyki na różańce jest, delikatnie mówiąc, śmiała. Jej autor odjechał dość daleko. Halo! Tu ziemia!

Ludzie odurzają się od zawsze i nigdy nie przestaną. Z wielu powodów: na stres i ból, ale przede wszystkim – dla zabawy i relaksu. Żeby coś się działo, żeby zabić nudę, żeby przeżyć cokolwiek więcej niż banalna, jak ramówka Polsatu, rzeczywistość. Po prostu jesteśmy gatunkiem, który cholernie lubi się czymkolwiek uwalić. Nie zamierzam w tym miejscu głosić tyrad o prawie do samodecydowania o własnym organizmie, przypominać o starożytnej tradycji psychodelicznej (prawdopodobnie to używaniu halucynogenów zawdzięczamy powstanie religii) czy wytykać nieskuteczności prohibicji. Jestem przedstawicielem pierwszego pokolenia, dla którego w Polsce substancje psychoaktywne były dostępne i łatwe do zdobycia. Sprowadzane z Holandii, zza wschodniej granicy i produkowane lokalnie, zalały w latach 90. polski rynek i gwałtownie poszerzyły psychodeliczne horyzonty Polaków. Marihuanę paliliśmy na ulicach, w bramach, na skwerkach, w kawiarnianych ogródkach. Bez problemu można było dostać amfetaminę, LSD, ekstazy, grzyby halucynogenne i inne środki. Nie było natomiast dopalaczy. Bo po co? Po co pić płyn do odmrażania szyb, jeśli w sklepie stoi rząd kolorowych flaszek? Po jakie licho palić chemicznego Mocarza, skoro bez problemu można było holenderską trawkę? Dopiero po penalizacji przez panią Łabudę i prezydenta Kwaśniewskiego posiadania najmniejszych ilości narkotyków jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się sklepy z dopalaczami. W biały dzień, w majestacie prawa sprzedaje się setki rodzajów substancji psychoaktywnych wytwarzanych w półamatorskich laboratoriach.

Dopalacz od tzw. narkotyku różni się tylko nazwą i bardzo nieznacznie – budową chemiczną. Wystarczy wziąć dowolną zakazaną substancję, odjąć albo dodać atom czy dwa i – proszę bardzo – mamy nową kompletnie legalną, bo jeszcze niezakazaną. Nazywamy ją np. Mocarz i sprzedajemy jako środek kolekcjonerski, z zakazem spożywania przykładnie zapisanym na saszetce. Zanim ślamazarny rząd się zorientuje i zakaże Mocarza, będziemy mieli gotową jego nieco zmienioną wersję. I tak bez końca, bo chemia jest nauką dla ludzi kreatywnych, a antynarkotykowy rząd zawsze będzie krok z tyłu. Policja zamykając dzieciaka za pół grama trawki, podkręca statystyki, a dilerzy bez żadnego ryzyka zbijają grubą kasę na dopalaczach. I tylko od czasu do czasu słychać doniesienia o masowych zatruciach i śmierci w konwulsjach. Dzieciaki traktowane przez producentów dopalaczy jak króliki doświadczalne trafiają na odziały toksykologiczne, do psychiatryków i do kostnic.

Po zatruciu Mocarzem kilkaset osób na Śląsku trafiło do szpitali; rząd macha szabelką i udaje, że wie, co robi. Kolejny zakaz nic nie zmieni, co najwyżej sprzedaż dopalaczy przeniesie się trochę głębiej w Internet. Skuteczne rozwiązania problemu bowiem są dla rządzących w Polsce niedopuszczalne, postawiłoby ich w złym świetle permisywizmu moralnego i jako propagatorów narkomanii – a to wyborczy wyrok śmierci. Rozwiązania są dwa. Po pierwsze – kampanie edukacyjne. Od dziecka, od przedszkola, albo wczesnej podstawówki. Rzetelna, poparta badaniami wiedza. Takiej edukacji nie ma. Te kilka godzin antynarkotykowych pogadanek to kpina, a poziom wiedzy prelegentów często jest żenująco niższy od poziomu wiedzy publiczności. Podobnie jest w domu.

Substancje psychoaktywne są tematem tabu, lepiej nie wchodzić na ten grząski grunt z nadzieją, że pociecha zatrzyma się na tradycyjnym alkoholu. Edukacja to podstawa. A zaraz za nią – depenalizacja, a najlepiej legalizacja substancji psychoaktywnych, przynajmniej tych relatywnie bezpiecznych, jak marihuana. Tylko w ten sposób rozgonimy mgiełkę zakazanego owocu, będziemy kontrolować jakość substancji i zlikwidujemy bezwzględny czarny rynek. Pieniądze zarobione na substancjach można będzie wydać na edukację, kampanie społeczne (antynikotynowa odniosła spory sukces) i leczenie uzależnionych. Bo ci będą istnieć niezależnie od prawnego statusu używek. To póki co – wizja przyszłości. Nic się nie da zrobić dopóki kwestie zdrowia publicznego są rozwiązywane za pomocą  moralizatorskich kazań i niemożliwych do egzekwowania zakazów. Zamiast traktować społeczeństwo jak bandę głupków, może należy dać ludziom wybór, a by wybrali dobrze – wyposażyć ich w wiedzę. Na razie zakazy przybierają na sile, a argumentacja antynarkotykowych moralistów jest tak absurdalna, że u zorientowanych w temacie powoduje wybuchy niekontrolowanego chichotu. Jak Mocarz.

Grzegorz Dziedzic

fot.policja.pl
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama