W amerykańskiej terminologii politycznej istnieje pojęcie lame duck, które oznacza, że ktoś – albo osoba, albo jakieś ciało, np. Kongres – znajdują się u kresu swoich rządów, zostaną wkrótce wymienieni i w związku z tym nic już nie mogą zrobić, a zatem w zasadzie się nie liczą. W tym sensie Barack Obama jest z pewnością a lame duck president, gdyż jego druga kadencja dobiega końca, a o trzecią nie może walczyć z powodów konstytucyjnych.
W tłumaczeniu dosłownym lame duck to oczywiście kulawa kaczka. Jednak wydarzenia ostatnich tygodni sugerują, że obecny lokator Białego Domu nie tylko nie jest kulawy, ale zamierza do końca swoich rządów latać wysoko i daleko. O dziwo, częściowo jest to zasługą nie samego prezydenta, lecz teoretycznie konserwatywnego Sądu Najwyższego, który wydał szereg zaskakujących decyzji. Zalegalizowane zostały jednopłciowe związki małżeńskie, ustawa Affordable Care Act (czyli Obamacare) przetrwała raz jeszcze poważne zastrzeżenia ze strony krytyków oraz potwierdzone zostały przepisy przeciw dyskryminacji na tle rasowym przy wynajmie mieszkań i zakupie domów.
Obama wszystko to zapisze sobie na swoim prezydenckim koncie po stronie bezsprzecznych sukcesów. Ale na tym nie koniec. Prezydent ogłosił, że wkrótce wyda dekret (nie potrzebujący parlamentarnego zatwierdzenia), na mocy którego miliony ludzi w USA uzyskają prawo do pobierania wynagrodzenia za przepracowane nadgodziny. A na dokładkę uruchomiona zostanie po 54 latach przerwy ambasada USA na Kubie, co stanowi wymowne zwieńczenie odmiennej i znacznie bardziej pragmatycznej polityki amerykańskiej wobec Hawany.
Wszystkie te wydarzenia spowodowały, że popularność Obamy przekroczyła poziom 50 proc. po raz pierwszy od kilku lat. Praktycznie nie ma to większego znaczenia, gdyż nie będzie on już nigdy do niczego kandydował, ale - po wielu miesiącach pewnego marazmu i bierności - z Białego Domu emanuje obecnie energia, która – jak zapewne Obama ma nadzieję – przeniesie się na wybory prezydenckie w 2016 roku.
Jestem gotów się założyć, że przed końcem swoich rządów Obama zdecyduje się na kontrowersyjny, ale spektakularny manewr. Wydaje mi się mianowicie, że zaplanuje złożenie oficjalnej wizyty na Kubie, co miałoby ogromne znaczenie symboliczne. Bądź co bądź obecny prezydent urodził się w 1961 roku, czyli wtedy, gdy doszło do zerwania stosunków dyplomatycznych między USA i Kubą. Od tego czasu obowiązuje też amerykańskie embargo polityczne, które okazało się być kompletnie nieskuteczne, ale którego żaden prezydent przez Obamą nie chciał ruszyć w obawie przed politycznymi konsekwencjami.
Obecny prezydent sam tego embarga nie może znieść, bo jest to sprawa Kongresu. Jednak jego ewentualna podróż do Hawany z pewnością będzie porównywana do historycznej i ryzykownej wizyty, jaką prezydent Richard Nixon złożył przed laty w komunistycznych Chinach. Nixon miał wtedy wielu krytyków, ale w sumie jego decyzja okazała się być bardzo dla Ameryki korzystna. Wprawdzie Kuba to nie Chiny, ale Obama na tym kroku może wyłącznie zyskać, gdyż – po pierwsze – nie ma już nic do stracenia, a – po drugie - przejdzie do historii jako człowiek, który dokonał rzeczy, która jeszcze niedawno wydawała się być niemożliwa.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Barack Obama fot.Ron Sachs/EPA
Reklama