Niemal codziennie przybywa chętnych do zamieszkania w Białym Domu. Ostatnio do sporej czeredy kandydatów dołączył były gubernator Teksasu Rick Perry. Natomiast najbardziej znanym niekandydatem jest Jeb Bush, który od wielu miesięcy sugeruje wyraźnie, że w wyborach weźmie udział, ale formalnie zwleka z ogłoszeniem swojej decyzji. Dopiero przed kilkoma dniami pojawiła się wieść o tym, że 15 czerwca Bush „powie coś ważnego”. Może się oczywiście zdarzyć cud i Jeb wyjawi, iż o prezydencką nominację nie będzie się ubiegał, ale wątpię, by tak się stało.
Bush ociąga się z prostych powodów finansowych. Tak długo jak nie jest oficjalnym kandydatem, może korzystać z nieograniczonego wsparcia ze strony tzw. Super PAC, czyli maszyny do zbierania pieniędzy. Są to pieniądze w żaden sposób nieregulowane przepisami wyborczymi. Mówi się o tym, że jak dotąd Bush zebrał nieco ponad 100 milionów dolarów, czyli na tyle dużo, że może wreszcie zaszczycić nas ogłoszeniem swojej kandydatury.
Problem w tym, że taktyka stosowana przez Busha balansuje na skraju nielegalności. Choć wszyscy doskonale wiedzą, iż były gubernator Florydy prędzej czy później ogłosi swoją kandydaturę, a on sam często o tym wspomina, udawanie w nieskończoność, że się kandydatem nie jest, może stanowić naruszenie przepisów federalnej komisji wyborczej (Federal Election Commission). Niestety niemal pewne jest to, że komisja nic w tej sprawie nie zrobi, gdyż jest to ciało znajdujące się w stanie niemal całkowitego rozkładu, nękane politycznymi konfliktami i jałowymi dyskusjami. Ponadto przepisy są w tym przypadku dość niejasne, gdyż nie precyzują dokładnie, co stanowi publiczną deklarację chęci kandydowania w wyborach, a co jest tylko do niczego niezobowiązującą sugestią takiego udziału. Bush bardzo skrzętnie z tych niejasności korzysta – do tego stopnia, że tu i ówdzie zaczęły pojawiać się komentarze drwiące z niekandydata. Być może te drwiny zmusiły Jeba do powiedzenia w końcu „czegoś ważnego” w dniu 15 czerwca.
Tymczasem niekandydat zebrał miliony dolarów, które są niewiadomego pochodzenia, gdyż na razie nie obwiązuje go wyjawianie ani źródeł tych datków ani też ich wysokości. Są to tzw. „czarne pieniądze”, którymi szastają bardzo bogaci ludzie, marzący o wywieraniu wpływu na politykę przyszłego rządu. A gdy Jeb oznajmi w końcu Ameryce, iż chciałby przynajmniej przez cztery lata mieszkać w Waszyngtonie przy 1600 Pennsylvania Avenue, wcześniejsze wsparcie finansowe pozostanie tajemnicą.
Wszystko to raz jeszcze niestety podkreśla rolę wielkich pieniędzy w amerykańskiej polityce. Od czasu pamiętnej i kontrowersyjnej decyzji Sądu Najwyższego w tzw. sprawie Citizens United na „wspieranie” wybranych kandydatów wydawane są ogromne sumy, a wydatki te podlegają coraz mniej ścisłej kontroli. Jeśli dodać do tego niemoc FEC, powstaje niezbyt apetyczny obraz obecnego stanu amerykańskiego systemu wyborczego. Na jakiekolwiek reformy niestety się nie zanosi, bo do tego potrzebna jest polityczna determinacja wszystkich zainteresowanych, a z nią jest od lat bardzo krucho.
Andrzej Heyduk
Na zdjęciu: Jeb Bush fot.Thais Llorca/EPA
Reklama